Выбрать главу

Marion Lennox

Książę i Australijka

Tłumaczenie: Wiktoria Mejer

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdy zjawił się książę, Tammy siedziała na drzewie.

To pierwsze było wydarzeniem niezwykłym, to drugie – wręcz przeciwnie. Tamsin Dexter połowę życia spędziła na drzewach. Była specjalistą od leczenia drzew, jednym z najzdolniejszych w całej Australii, choć jednocześnie jednym z najmłodszych.

Należała do zespołu dendrologów opiekujących się parkami narodowymi. Akurat zajmowali się dość odległym zakątkiem buszu. Tego właśnie dnia Tammy pracowała na skraju niedużej polanki zupełnie sama, co lubiła najbardziej ze wszystkiego.

A tu nagle pojawił się Jego Wysokość. A może się myliła? Przecież nie znała się na tym zupełnie. Może to admirał? Ale czy zostaje się admirałem już w okolicach trzydziestki?

Uważniej zlustrowała jego ciemny strój, przypominający mundur, ozdobiony jakimiś wymyślnymi obszyciami, plecionymi sznurami i wstęgą z orderem. Nie, nie admirał, chyba jednak książę.

Błyszcząca limuzyna księcia zaparkowała dokładnie pod drzewem, na którym siedziała Tammy. Za kierownicą tkwił sztywny szofer w paradnym uniformie. Z samochodu poza księciem wysiadł jeszcze jeden człowiek – tęgawy, dobiegający pięćdziesiątki, w ciemnym garniturze i zbyt ściśle zaciągniętym krawacie. Sprawiał wrażenie wysokiego rangą urzędnika.

I on, i książę wydawali się kompletnie nie na miejscu w australijskim buszu, ale książę przynajmniej wyglądał interesująco. I to bardzo.

Był wysokim, barczystym brunetem, a jego gęste, starannie uczesane włosy połyskiwały w słońcu. Ciekawe, jak by wyglądały nieco potargane. Tammy lubiła, gdy mężczyzna miał niefrasobliwie rozczochraną fryzurę. Zwłaszcza jej mężczyzna.

Jej mężczyzna? Śmiechu warte. Nikt taki przecież nie istniał.

Za to książę z całą pewnością istniał – doskonale zbudowany, nieodparcie męski, a przy tym wykwintny, światowy i… i z zupełnie innej bajki. Wyglądał na jednego z tych, którzy uwielbiają miejskie życie i najlepiej czują się w modnym klubie, gdzie sączą drogie trunki lub delektują się wyrafinowaną kawą. To było kompletnie nie w stylu Tammy. Jej wystarczało ognisko na biwaku i najtańsza herbata z paroma liśćmi eukaliptusa dla smaku.

Co ci dziwni ludzie robili w sercu australijskiego buszu, ubrani tak, jakby spodziewali się królewskiego przyjęcia? Tymczasem była tu jedynie ona, a w dodatku huśtała się leniwie na swojej uprzęży jakieś dziesięć metrów nad ich głowami.

Czego mogli tu szukać?

– Panno Dexter? – zawołał urzędnik, a Tammy aż ściągnęła brwi ze zdumienia.

Nazywała się Dexter. Przyjechali tu do niej?

– Przecież to nonsens – odezwał się Jego Wysokość. – Kobieta, której szukam, z całą pewnością nie pracuje w takim miejscu!

W duchu przyznała mu rację – nie miała znajomości w arystokratycznych kręgach.

– Panno Dexter? – zawołał ponownie grubas w garniturze, tym razem bardziej nagląco.

W tym momencie coś ją dziwnie ścisnęło w żołądku. A jeśli oni wcale się nie pomylili? Jeśli naprawdę nie chodzi o żadną inną Dexter, tylko właśnie o nią?

Ogarnęło ją złe przeczucie.

– Panno Dexter? – zawołał tamten po raz trzeci, a ton jego głosu sugerował, że to już ostatnia próba.

Tammy odetchnęła głęboko.

– Tu jestem. Czym mogę służyć?

Mark aż drgnął, słysząc dobiegający jakby z nieba głos.

Od dwudziestu czterech godzin zadawał sobie pytanie, jakim cudem siostra Lary może pracować gdzieś w głębi buszu. Gdy usłyszał to od prywatnego detektywa, nie chciał mu uwierzyć.

– Znalazłem ją. Tamsin Dexter ma dwadzieścia siedem lat, jest niezamężna, bezdzietna, pracuje jako dendrolog w Parku Narodowym Bundanoon, leżącym przy trasie z Sydney do Canberry.

Zdaniem Marka zaszła jakaś pomyłka. Nie pojechałby specjalnie do owego Bundanoon, bo nie miał czasu do stracenia, ale przypadkiem było mu to po drodze. Jako głowa państwa musiał podczas pobytu w Australii złożyć oficjalną wizytę w stolicy – w żadnym wypadku nie mógł się od tego obowiązku uchylić. Skoro więc i tak jechał do Canberry, to w drodze powrotnej do Sydney mógł równie dobrze zajrzeć do tego parku, by mieć czyste sumienie. Ale z góry wiedział, że to nie ta Dexter. Zadarł głowę i omal nie krzyknął ze zdumienia.

Nad jego głową kołysała się drobna, opalona dziewczyna w spranym kombinezonie koloru khaki i mocno zniszczonych traperkach. Miała kręcone, czarne włosy, związane kawałkiem sznurowadła. Niesfornie kosmyki wymykały się spod niego na wszystkie strony. Wyglądała tak, jakby nie czesała się od tygodnia. Ale pewnie on też byłby równie potargany, gdyby siedział z głową w gałęziach.

Jej oczy patrzyły na niego jasno, spokojnie i wyczekująco. Z tej odległości nie rozróżniał ich koloru, a z niejasnych przyczyn nagle bardzo go to zainteresowało. Czy były brązowe – jak oczy Lary? Bo z całą pewnością znalazł siostrę Lary. Detektyw się nie pomylił. Podobieństwo było tak uderzające, że Mark znów poczuł ogarniającą go wściekłość.

– Czym mogę służyć? – powtórzyła.

– Panna Tamsin Dexter? – upewnił się.

– Aha – odparła z rezerwą.

– Jest mi pani potrzebna.

Obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło wyraźnie, że ma masę pracy i nie zamierza schodzić do każdego, kto ją zawoła. Zwłaszcza do dwóch tak dziwacznie ubranych facetów.

– To jest Jego Wysokość książę Mark, regent Broitenburga – oznajmił oficjalnym tonem facet w garniturze. – Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała pani do nas zejść.

Tammy wolała jednak dalej bezpiecznie huśtać się w swojej uprzęży. Najwyraźniej nie przejmowała się zanadto perspektywą obrażenia głowy państwa.

– Jeśli to jest książę, to kim pan jest?

– Charles Debourier, ambasador.

– Niech zgadnę. Ambasador Broitenburga?

– Tak.

– A Broitenburg jest… Pewnie gdzieś w Europie? – uśmiechnęła się.

Był to spontaniczny, niewymuszony uśmiech, tak różny od nieszczerych min Lary i tak piękny, że Mark aż oniemiał z zachwytu.

Co też mu przychodziło do głowy? Siostra Lary przecież nie może mnie interesować w najmniejszym stopniu, pomyślał gniewnie.

– Nie wie pani, gdzie leży Broitenburg? – oburzył się Charles, na co ona uśmiechnęła się jeszcze bardziej beztrosko. Miała nad nimi przewagę. Całe dziesięć metrów. Nic nie mogli jej zrobić.

– Nigdy nie byłam dobra z geografii. Zresztą i tak zakończyłam edukację szkolną, gdy miałam piętnaście lat.

Niechęć Mark do tej kobiety jeszcze wzrosła. Nie dość, że siostra Lary, to jeszcze prawie analfabetka. Coraz lepiej.

– Broitenburg leży między Austrią a Niemcami – objaśnił wyniośle Charles.

– Chyba kiedyś coś mi się obiło o uszy. To jedno z tych małych księstewek?

– Wielkość to nie wszystko – rzucił z urazą ambasador.

– Zapewne – zgodziła się uprzejmie. – Miło mi było panów poznać, ale muszę wracać do pracy.

– Mówiłem, że jest mi pani potrzebna – przypomniał chłodno Mark.

Tammy, która właśnie zamierzała wspiąć się wyżej, ponownie spojrzała na niego.

– Nie pojadę do Broitenburga – oznajmiła rzeczowo. – Ciągle ktoś proponuje mi pracę, ale ja nie jestem zainteresowana.

Mark popatrzył na nią ze zdumieniem. Naprawdę myślała, że leciał przez pół świata specjalnie po to, żeby doglądała drzew w jego księstwie? Że właśnie w tym celu błąkał się po australijskim buszu w galowym stroju?

Swoją drogą, nienawidził tego paradnego ubioru. Nie znosił zadęcia i pompy. Irytował go napuszony ambasador i jego ordynarnie wielka limuzyna. To wszystko działało mu na nerwy. Mark szczerze nie cierpiał roli regenta i gorąco pragnął uwolnić się od niej. Tak się jednak złożyło, że spełnienie jego marzeń zależało od tej dziewczyny.