Выбрать главу

– Nie zamierzam pani zatrudniać. Chcę, żeby podpisała pani dokument, który umożliwi mi zabranie pani siostrzeńca do Broitenburga, bo tam jest jego miejsce.

Zapadła cisza.

Długa, głęboka cisza.

Tammy podciągnęła się na najbliższą gałąź, usiadła na niej i wbiła wzrok w twarz dziwnego intruza. To było jakieś wariactwo.

Charles odkrył nagle, że po jego lakierkach paradują mrówki, zaczął więc gwałtownie strzepywać je i deptać. To wyrwało Tammy z odrętwienia.

– Pan wybaczy, ale one są pod ochroną – powiedziała tonem salonowej konwersacji. – Jesteśmy na terenie parku narodowego. Tutaj mrówki mają większe prawa niż pan.

Ambasador zaklął, odsunął się, odkrył, że wszedł w jeszcze większą gromadę mrówek, zaklął ponownie, rzucił niepewne spojrzenie na księcia, a gdy ten nic nie powiedział, wzruszył ramionami i wycofał się do samochodu. On już spełnił swoją powinność, więcej nie można od niego żądać. Człowiek nie po to zostaje ambasadorem, by wystawać pod jakimś drzewem i narażać się na ukąszenia mrówek.

– Poprosiłem panią o… – zaczął Mark, lecz Tammy przerwała mu:

– Pamiętam, o co pan prosił, ale nie rozumiem, o czym pan mówi.

Tak, oczekiwał jakiejś wykrętnej odpowiedzi. Czego innego można spodziewać się po kobiecie, która nie przyjechała na pogrzeb siostry ani nie zainteresowała się osieroconym siostrzeńcem? Gdyby nie przepisy, Mark w ogóle nie chciałby jej widzieć, tylko natychmiast zabrałby małego do kraju. Na samą myśl o tym, jak zaniedbano Henry'ego, ogarnęła go wściekłość.

– Gdyby utrzymywała pani przynajmniej luźny kontakt z opiekunką chłopca, wiedziałaby pani, że chcę zabrać dziecko, ale potrzebuję na to pani zgody.

Przyglądała mu się, jakby miała do czynienia z kimś niespełna rozumu.

– Z jaką opiekunką?

– Niech pani nie utrudnia, tylko podpisze papiery i będzie po sprawie – warknął z furią, nie panując dłużej nad gniewem.

– I tak pani na nim nie zależy. Miała pani sprawować nad nim pieczę, a zostawiła go pani na pastwę losu! Gdyby nie to, że opłacałem opiekunkę, chłopiec trafiłby do domu dziecka. Jest pani jeszcze gorsza niż pani siostra i matka. Takie osoby powinno się wsadzać do więzienia… – urwał nagle, ponieważ zrozumiał, że to go donikąd nie zaprowadzi. – Przepraszam, nie chciałem pani urazić – wydusił z siebie z trudem. – Potrzebny mi jest tylko pani podpis. Ja zabieram Henry'ego, a pani pozbywa się kłopotu na zawsze.

– Jakiego Henry'ego?

Tego już było za wiele! Nawet nie pamiętała imienia chłopca? Miał ochotę udusić ją gołymi rękami.

– Pani siostrzeńca.

– Ja nie mam siostrzeńca.

Zaskoczyła go tą odpowiedzią.

– Oczywiście, że pani ma!

– Oczywiste jest to, że mnie pan z kimś pomylił. Owszem, mam siostrę, ale kiedy cztery lata temu ostatni raz widziałam Larę, jechała z jakimś milionerem na Lazurowe Wybrzeże i z całą pewnością nie zamierzała rodzić dzieci. Za nic nie chciałaby stracić figury. Siostrę mam, siostrzeńców mieć nie będę. A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wrócę do swojej pracy. – Sięgnęła po wiertarkę.

Mark rozumiał z tego wszystkiego coraz mniej. To wyglądało na jakiś absurd. Ale zgadzało się imię Lary, więc nie mogło być mowy o pomyłce.

Co ona powiedziała? Że nie widziały się od czterech lat? Jego gniew przygasł. Ta kobieta mogła w ogóle nie wiedzieć o narodzinach Henry'ego!

– Chwileczkę – zawołał, zanim zdążyła włączyć wiertarkę i zagłuszyć jego słowa. – Lara Dexter była pani siostrą?

– Nie była, tylko jest – parsknęła, lecz w jej głosie pojawił się niepokój.

Tego Mark nie przewidział. Czyżby ta piekielna mamuśka nawet jej nie powiedziała?

Stał przez dłuższą chwilę w milczeniu, wpatrując się w siedzącą wysoko ponad nim dziewczynę i zastanawiał się, co teraz.

– Panno Dexter, niezmiernie mi przykro z powodu tego, co pani za chwilę ode mnie usłyszy. Pani siostra przed trzema laty poślubiła mojego kuzyna, Jeana-Paula. Pięć tygodni temu oboje zginęli w górach we Włoszech, dokąd pojechali na narty. Zostawili synka, Henry'ego. Chłopiec ma dziesięć miesięcy i obecnie przebywa w Sydney. Opłacałem mu opiekunkę, ale okazuje się, że nie dbano o niego właściwie. Chcę go zabrać do domu, do Broitenburga. Potrzebuję na to pani zgody.

Tammy zamarła. Nie. To niemożliwe.

Popatrzyła ze zdziwieniem na wiertarkę, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. Co to w ogóle za przedmiot i po co go trzyma? Odłożyła narzędzie na skleconą z paru desek podręczną półkę.

Lara nie żyje?

– Nie wierzę w to – powiedziała z trudem gdzieś w przestrzeń.

– Przykro mi.

Coś w niej pękło.

– Przykro panu? – zaatakowała. – To mnie jest przykro! Zjawia się pan nie wiadomo skąd, ubrany jak na maskaradę, udaje księcia, afiszuje się z limuzyną, szoferem i jakimś nadętym ważniakiem, przeszkadza mi w pracy, depcze po moich mrówkach i jeszcze ma czelność wmawiać mi, że moja siostra nie żyje.

– To niestety prawda. Lara nie żyje – powtórzył Mark.

– Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo!

– Czy nie zechciałaby pani zejść?

– Nie!

– Panno Dexter, nie ucieknie pani przed prawdą. Powtarzam, pani siostra nie żyje. Proszę zejść do mnie.

Przez kilka minut Tammy siedziała bez ruchu na gałęzi i wpatrywała się w uniesioną ku niej twarz stojącego pod drzewem mężczyzny. Była to z pewnością twarz człowieka uczciwego. Szczerego. Dobrego. Silnego. Jego spojrzenie było jasne i spokojne. Ani na moment nie odwrócił oczu. Czekał wytrwale, dając jej tyle czasu, ile potrzebowała, by dotarło do niej to, co powiedział.

W końcu zrozumiała, że może mu wierzyć, a wtedy napłynęła fala bólu. Już nigdy nie zobaczy swojej małej siostrzyczki…

To Tammy zajmowała się młodszą o pięć lat Lara, ponieważ ich matka nie interesowała się dziećmi. Uwielbiała przytulać siostrzyczkę, czesać ją, kołysać do snu. Dzięki niej nie czuła się samotna, nareszcie miała kogoś, kogo mogła kochać, z kim czuła się dobrze. Niestety, z wiekiem Lara stawała się coraz bardziej podobna do matki i gdy podrosła, przejęła jej sposób bycia. Nie miała już ochoty spotykać się z Tammy, która znów została sama. Na szczęście nikt nie mógł jej odebrać wspomnień o tych kilku pięknych, przeżytych z siostrą latach… A teraz Lara nie żyła. Miała zaledwie dwadzieścia dwa lata.

Tammy zrobiła się biała jak płótno. Zakręciło się jej w głowie. Musiała mocniej przytrzymać się konaru, żeby nie spaść.

– Proszę zejść – zażądał stanowczo Mark.

Miał rację, nie mogła przed tym uciec.

Poprawiła uprząż i zjechała na dół. Robiła to setki razy, mogłaby to zrobić nawet we śnie, tym razem jednak nie uważała i zjechała za szybko. Nie zrobiłaby sobie dużej krzywdy, ale potłukłaby się, gdyby Mark nie ocenił błyskawicznie sytuacji. Skoczył i złapał ją, biorąc na siebie całą siłę uderzenia.

Nieco oszołomiona, stała wsparta o niego, otoczona jego ramionami. Miała rację, był wspaniale zbudowany. Czuła dotyk jego ciała, jego twardych mięśni… Był równie potężny jak ona drobna.

Pochylił głowę i popatrzył na nią z głęboką troską.

– Wszystko w porządku?

Nie, nic nie było w porządku. Najchętniej wtuliłaby twarz w ten jego śmieszny mundur i wybuchła płaczem. Tyle tylko, że nie miała zwyczaju płakać.

– Nic mi nie jest – oznajmiła dzielnie, choć głos jej drżał.

– Naprawdę nie wiedziała pani o śmierci siostry? – spytał ze współczuciem, a gdy nie odpowiedziała, delikatnie ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz, by musiała spojrzeć mu w oczy.