Выбрать главу

Wreszcie rodzina rozsiadła się na ganku nowej siedziby, pozwalając sobie na chwilę zasłużonego odpoczynku, i przyglądała się złotym odcieniom, jakich nabierało morze u schyłku dnia.

– Wystarczy na dziś – stwierdził Maximilian Carver, cały w sadzy i tajemniczych smarach.

– Jeszcze kilka tygodni pracy i dom będzie się nadawał do zamieszkania – odezwała się matka.

– W pokojach na piętrze roi się od pająków – pośpieszyła donieść Alicja. – Wielgachnych.

– Pająków? Fajnie! – wykrzyknęła Irina. – Jak wyglądają?

– Są całkiem podobne do ciebie – odcięła się Alicja.

– Możecie się uspokoić? – upomniała dziewczynki matka, pocierając sobie nos zewnętrzną stroną dłoni. – Max wszystkie wytłucze.

– Nie trzeba ich zabijać, wystarczy je zebrać i przenieść do ogrodu – wtrącił się zegarmistrz.

– Czy ja zawsze muszę być bohaterem do specjalnych poruczeń? – wymamrotał Max. – Czy pająkobójstwo nie może zaczekać do jutra?

– Co ty na to, Alicjo? – spytała matka.

– Nie mam zamiaru spać w pokoju pełnym pająków i Bóg wie jakiego jeszcze robactwa – oświadczyła kategorycznie Alicja.

– Ale ty głupia jesteś – skwitowała Irina.

– A ty jesteś wstrętny bachor – nie pozostała dłużna Alicja.

– Maksie, skończ z pająkami, zanim wybuchnie wojna – poprosił Maximilian Carver zmęczonym głosem.

– Mam je zabić czy tylko postraszyć? Mogę im na przykład powykręcać nóżki – zaproponował Max.

– Dosyć już – ucięła matka.

Max, ociągając się, wszedł do domu z zamiarem wykończenia jego dzikich lokatorów, i ruszył po schodach do położonych na piętrze pokoi. Z wysokości ostatniego stopnia kot Iriny przypatrywał mu się świecącymi oczyma. Max odniósł wrażenie, że w ogóle nie mruga.

Chłopiec minął zwierzę, które zdawało się strzec górnych pokoi niczym wartownik. Kiedy wszedł do pierwszego z nich, kot ruszył jego śladem.

***

Drewniana podłoga trzeszczała mu pod stopami. Max zaczął pajęcze łowy od pomieszczeń wychodzących na południowy zachód. Z ich okien rozciągał się widok na plażę i morze, nad którym słońce powoli zstępowało ku linii horyzontu. Chłopiec zaczął bacznie wypatrywać włochatych i ruchliwych stworzeń. Podłoga po wstępnych porządkach była na tyle czysta, że dość szybko zdołał dostrzec pierwszego przedstawiciela gromady pajęczaków. Zobaczył, jak z kąta zmierza wprost ku niemu pająk sporych rozmiarów, niczym harcownik wysłany przez swoich celem wybadania przeciwnika, może nawet postraszenia go lub nakłonienia do zmiany decyzji. Stworzenie było pewno długie na ponad centymetr, miało osiem odnóży, a na jego grzbiecie widniała złota plama.

Max wyciągnął rękę w stronę opartej o ścianę miotły, szykując się do wysłania nieprzyjaciela na tamten świat. To bez sensu, pomyślał, bezszelestnie unosząc miotłę niczym śmiercionośną broń. Kiedy już zamierzał zadać ostateczny cios, nieoczekiwanie uprzedził go kot Iriny. Jednym susem dopadł pająka i chwyciwszy go w swą miniaturową lwią paszczę, pożarł w mgnieniu oka. Max opuścił miotłę i spojrzał zdumiony na kota, który posłał mu mało przyjazne spojrzenie.

– Sympatyczna kicia – westchnął.

Kot, połknąwszy pająka, opuścił pokój, przypuszczalnie w poszukiwaniu krewnego swojej przekąski. Max podszedł do okna. Rodzina nadal siedziała na ganku. Alicja spojrzała na brata pytającym wzrokiem.

– Możesz spać spokojnie. Nie przeżyje tu żaden pająk.

– Lepiej się upewnij – poprosił Maximilian Carver.

Max skinął głową i poszedł do znajdujących się po drugiej stronie pokoi, których okna wychodziły na północny zachód.

W pobliżu rozległo się miauczenie. Max pomyślał, że kolejny pająk trafił w szpony kota zabójcy. Tutaj, w tylnej części domu, pokoje były znacznie mniejsze. Ciekaw widoku z tej strony, chłopiec wyjrzał przez okno. Za domem znajdowało się niewielkie podwórze z szopą, która mogła być składem starych mebli, graciarnią, a nawet garażem. Na samym środku rosło ogromne drzewo, sięgające gałęziami ponad dach. Max uznał, iż musiało mieć co najmniej dwieście lat.

Podwórze było ogrodzone. Za nim ciągnęły się rozległe nieużytki porosłe wszelkiego rodzaju zielskiem i chwastami, a sto metrów dalej wznosiło się kolejne ogrodzenie: mur z białych kamieni okalający niewielką działkę. Bujna roślinność tak się tam rozpleniła, iż działka przeistoczyła się niemal w dżunglę. Pośród rozbuchanej zieleni Max mógł dostrzec coś na kształt ludzkich postaci. W zapadającym zmierzchu musiał nieźle wytężać wzrok, by cokolwiek rozróżnić. Miał przed sobą zapuszczony ogród, pełen posągów. Wpatrzył się jak zahipnotyzowany w ten przedziwny spektakl nieruchomych postaci osaczonych przez zarośla i uwięzionych w owym tajemniczym miejscu, przywodzącym na myśl wiejski cmentarzyk. Wstępu broniła brama z żelaznych prętów, spięta łańcuchami. Max zauważył, że brama zwieńczona była herbem przedstawiającym sześciopromienną gwiazdę. Tuż za ogrodem posągów wyrastała ściana gęstego lasu, który zdawał się ciągnąć kilometrami.

– Dokonałeś jakiegoś odkrycia? – Głos matki tuż za jego plecami wyrwał chłopca z transu, w jaki wpadł na widok dziwnego ogrodu. – A już baliśmy się, że poległeś w bitwie z pająkami.

– Widziałaś ten ogród z posągami, tam z tyłu, przy lesie? – Max wyciągnął rękę, wskazując biały mur. Matka wyjrzała przez okno.

– Robi się późno. Nie mamy nic na kolację, więc musimy z ojcem wybrać się do miasteczka. Jutro zrobimy większe zakupy. Zostaniecie sami. Uważaj na Irinę.

Max skinął głową. Matka pocałowała go w policzek i zeszła po schodach. Znów się odwrócił do okna, by raz jeszcze spojrzeć na ogród posągów, których zarys powoli rozmywał się w wieczornej mgle. Znad morza nadciągała chłodna bryza. Zamknął okno w pokoju i ruszył zrobić to samo w całym domu. W korytarzu natknął się na Irinę.

– Wielkie były? – zapytała z nieukrywaną ciekawością.

Max zawahał się przez chwilę.

– Pająki. Pytam o pająki. Wielkie były?

– Jak pięść – odparł z całą powagą Max.

– Ojejku!

Rozdział trzeci

Następnego dnia, tuż przed świtem, Max usłyszał, jak jakaś ostać spowita nocną mgłą szepcze mu coś do ucha. Gwałtownie usiadł w łóżku, czując, że brak mu tchu, a serce podchodzi do gardła. W pokoju nie było nikogo. Obraz owej ciemnej postaci szepczącej w półmroku rozwiał się w jednej chwili jak senna mara. Chłopiec wyciągnął rękę w kierunku nocnego stolika i zapalił lampkę, którą Maximilian Carver zdążył naprawić ubiegłego wieczoru.

Przez okno zaczęły sączyć się pierwsze światła brzasku wstającego nad lasem. Pasma mgły snuły się pośród traw, zarośli i krzaków. Ciągnące od morza powiewy wiatru rozszarpywały je, odsłaniając figury ogrodowych posągów. Max sięgnął po swój kieszonkowy zegarek, który wieczorem odłożył pod lampkę, i otworzył kopertę. Uśmiechnięte księżyce świeciły niczym złote płytki. Dochodziła szósta.

Ubrał się najciszej, jak mógł, i bezszelestnie zszedł po schodach, nie chcąc obudzić reszty domowników. Wszedł do kuchni. Na drewnianym stole leżały niesprzątnięte jeszcze resztki naprędce przyrządzonej wieczorem kolacji. Otworzył ostrożnie drzwi prowadzące na podwórze. Znalazłszy się na zewnątrz, poczuł uderzenie zimnego i wilgotnego powietrza. Idąc nieomal na palcach, dotarł do furtki w ogrodzeniu, pchnął ją i kierując się w stronę ogrodu posągów, zanurzył się we mgle.