Выбрать главу

Postawił tacę, szybko otworzył piwo i podał je mężczyźnie.

— Dziękuję — wymamrotał urzędnik. Pociągnął łyk, głośno westchnął i otarł usta wierzchem dłoni. Raz jeszcze rozejrzał się po pokoju.

— Sporo to musiało kosztować.

Gus wzruszył ramionami.

— Większość rzeczy sam zrobiłem, na przykład półki, meble. Musiałem kupić trochę obrazków, książki, no i płyty.

Urzędnik chrząknął. Wyraźnie czuł się nieswojo, prawdopodobnie z powodu zawiadomienia, które przywiózł. Gus zaczął się zastanawiać, co to może być, ale skoro już popełnił ten błąd, że poczęstował faceta piwem, musi uprzejmie poczekać, aż tamten skończy, zanim go spyta.

Podszedł do telewizora.

— Lubi pan baseball?

— Pewnie!

— Właśnie leci mecz Gigantów z Kodiakami. — Włączył telewizor, wyciągnął podnóżek i usiadł na nim, żeby nie zabrudzić któregoś z krzeseł. Urzędnik przysunął się i na stojąco patrzył na ekran, wolno popijając piwo.

Kiedy odbiornik się nagrzał, trwała już druga część, a na ekranie pojawiła się znajoma postać Halseya. Gibki leworęczny młodzieniec rzucał tak jak zawsze, poruszając się, jakby nie miał kości, na pozór bez większego wysiłku, ale piłka mijała odbijających ze świstem, który wychwytywał wyraźnie nawet odległy mikrofon.

— Nieźle rzuca, co? — Gus ruchem głowy wskazał na Halseya.

— Owszem. — Urzędnik wzruszył ramionami. — Ale najlepszy jest Walker.

Gus westchnął, bo uświadomił sobie, że znowu się zapomniał. To zrozumiałe, że urzędnik nie zwraca zbytniej uwagi na Halseya.

Powoli zaczynał go irytować ten człowiek ze swą z góry ustaloną opinią na temat tego, co złe, a co dobre, i kto ma niby prawo hodować róże, a kto nie.

— Może pan pamięta zeszłoroczne wyniki Halseya? — spytał.

— Niespecjalnie. — Urzędnik wzruszył ramionami. — Ale chyba nie najgorsze. Trzynaście–siedem, czy coś takiego.

No cóż, Gus znowu miał rację!

— Hm. A Walker?

— Ach, Walker! Człowieku! Wygrał jakieś dwadzieścia pięć spotkań. I miał trzy bomby. No wie pan! Też pytanie!

— Owszem, jest niezły — Gus pokręcił głową. — Ale takich rzutów nie miał. I wygrał tylko osiemnaście meczów.

Urzędnik zmarszczył czoło. Otworzył usta, żeby zaprzeczyć, ale się rozmyślił. Wyglądał jak facet, który stawiał na pewniaka i nagle zorientował się, że pamięć go zawiodła.

— No tak, może pan ma i rację. Ki diabeł, skąd mi przyszło do głowy, że to Walker? I wie pan co? Całą zimę się o nim gadało i nikt słowa nie powiedział, że się mylę. — Podrapał się w głowę. — Ale ktoś te punkty zdobył. Kto to był, do diabła? — Nachmurzył się zamyślony.

Gus spokojnie się przyglądał, jak Halsey eliminuje trzeciego z kolei zbijającego, i jego twarz wolno pofałdowała się w uśmiechu. Halsey był wciąż młody — w sile wieku. Rzucał się w wir gry z całą energią i radością człowieka, który uświadamia sobie, że jest u szczytu formy. I tam, na tym nasłonecznionym wzgórku wiedział, że nigdy nie było lepszego od niego w tej specjalności.

Zastanawiał się, kiedy Halsey zauważy, że zastawił pułapkę sam na siebie.

Bo dla Halseya nie była to rywalizacja. Nie. Dla Christy Mathewsona, owszem, dla Lefty Grove’a i dla Dizzy Deana, Boba Fellera i dla Slatsa Goulda to było współzawodnictwo. Ale dla Halseya był to po prostu skomplikowany pasjans, który mu zawsze wychodził.

Wkrótce zda sobie sprawę, że w pasjansie trudno o handicap. Jeśli wiesz, gdzie są wszystkie karty, a nie oszukujesz samego siebie, możesz jedynie wygrać — tylko po co? Pewnego dnia Halsey uświadomi sobie, że nie ma gry, w której by nie zwyciężył, czy będzie to sportowe współzawodnictwo — zorganizowane i formalnie uznane zawody, czy też maszyneria z miliardami ruchomych pionków, zwana Społeczeństwem.

I wtedy co, Halsey? Co wtedy? A gdy znajdziesz na to odpowiedź, to w imię łączących nas więzów, obojętnie jakich, daj mi z łaski swojej znać.

— No, to chyba nie ma znaczenia — mruknął urzędnik. — Takie rzeczy można przecież sprawdzić w tabeli wyników.

Owszem, można, skomentował Gus w duchu. Ale nie zauważysz, co to oznacza, a jeśli zauważysz, to i tak zapomnisz, i nie będziesz nawet wiedział, że zapomniałeś.

Urzędnik skończył piwo, odstawił je na tacę i mógł już sobie przypomnieć, po co przyszedł. Raz jeszcze rozejrzał się po pokoju, jakby w pamięci szukał jakiejś wskazówki.

— Ale tu książek — zauważył.

Gus skinął głową, przyglądając się jednocześnie Halseyowi, kiedy wchodził na wzgórek miotacza.

— Przeczytał je pan?

Zaprzeczył.

— A ta, Millera? Podobno niezła?

A więc objawiał pewne wąskie zainteresowanie pewnymi aspektami pewnego typu literatury.

— Chyba tak — odpowiedział Gus zgodnie z prawdą. — Przeczytałem kiedyś trzy pierwsze strony.

I potem wiedział już, jak się potoczy akcja, kto co zrobi i kiedy, i przestała go interesować. Książki to był błąd, tak samo zresztą, jak i kilka innych podobnych eksperymentów. Jeśli chciał dogłębnie zapoznać się z literaturą ludzi, mógł tę wiedzę zdobyć przerzucając książki w księgarniach, a nie kupując je, bo w domu robił praktycznie to samo. I tak, choćby nie wiem, jak się starał, nie wykrzesze z siebie żadnych emocji.

Ale gdyby się nad tym zastanowić: rzędy nawet bezużytecznych książek są lepsze niż goła ściana. Dostojeństwo kultury stanowi pewną ostoję, mimo że jest to kultura baaana, a nie przeżywana, i znaczy dla niego niewiele więcej niż kultura Inków. Choćby nie wiem co, nigdy nie mógłby być Inka. Ani nawet Majem czy Aztekiem, ani żadnym ich krewniakiem, chyba że jakąś tam najmniej istotną cząstką swego ja.

Ale własnej kultury nie miał. W tym rzecz: pustka, która mimo wszystko boli; nigdzie nie zapuścił korzeni, o żadnym miejscu nie mógł powiedzieć: należy do mnie.

Halsey trzema rzutami wyeliminował pierwszego zbijającego. Potem wolno umieścił piłkę dokładnie tam, gdzie następny gracz mógł ją jak najlepiej uderzyć, i nie spojrzał nawet, kiedy ze świstem wyfrunęła z boiska. Następnych dwóch graczy wyeliminował ośmioma rzutami.

Gus wolno pokręcił głową. Oto pierwszy symptom: nie dbasz już o zachowanie pozorów dla swego handicapu.

Urzędnik wręczył mu kopertę.

— Proszę — rzucił obcesowo najwidoczniej podjąwszy decyzję, pomimo wyraźnych obaw, jaka będzie reakcja Gusa.

Gus otworzył kopertę i przeczytał zawiadomienie. A potem, dokładnie tak samo, jak przed chwilą urzędnik, rozejrzał się po pokoju. Przez jego twarz musiał przemknąć cień, bo urzędnik poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.

— Chciałbym… chciałbym powiedzieć, że bardzo mi przykro. Jak zresztą nam wszystkim.

— Tak, oczywiście — Gus pośpiesznie skinął głową. Wstał i wyjrzał na ogródek przed domem. Uśmiechnął się krzywo patrząc na cienką warstwę ziemi starannie rozrzuconą na pieczołowicie wywalcowanym trawniku, powoli nabierającym kształtu tam, gdzie w ubiegłym roku go przeorał, gdzie wybrał kamienie, posiał i podlewał trawę, przekopał ziemię, zasadził klomby… ech, nie ma co się już teraz nad tym zastanawiać. Cała działka, dom, wszystko szło pod buldożer — i koniec.

— Drogę… przerabiają na dwunastopasmową autostradę dla ciężarówek — wyjaśnił urzędnik.

Gus skinął głową z roztargnieniem. Urzędnik podszedł bliżej i zniżył głos.

— Niech pan posłucha. Kazali mi to panu powiedzieć, nie chcieli pisać…

— Przysunął się jeszcze bliżej i rozejrzał, nim zaczął mówić. Położył poufale rękę na nagim przedramieniu Gusa.