Odstawił butelkę na podłogę. Znalazł się sam na sam z szalonym mordercą i musiał mieć się na baczności, chociaż teraz nie potrafił nawet zebrać myśli. Kręciło mu się w głowie. Raz za razem pytał sam siebie, po co w ogóle przyprowadzał tu tego przeklętego dziwaka. Mógł przecież uciec z banku bez niego.
– Widział cię świadek – powiedział powoli, wpatrzony w Errkiego, który wyglądał, jakby spał.
– Widział mnie ten grubas – mruknął Errki. – Ten utuczony nastolatek. Cycki miał prawie tak wielkie jak moja matka. – Odwrócił się, by spojrzeć na Morgana z zagadkowym wyrazem twarzy. – Jej mózg płynął po schodach.
– Zamknij się! Nie chcę tego słuchać! – Przenikliwy szum, towarzyszący jego słowom, zdradzał panikę.
– Boisz się – stwierdził Errki.
– Nie mam zamiaru cię słuchać! Bez przerwy pleciesz bzdury! Lepiej pogadaj z tymi swoimi głosami. Jestem pewien, że lepiej cię zrozumieją.
Na długą chwilę zapadła cisza, przerywana sporadycznym brzęczeniem muchy na parapecie. Morgan zastanawiał się, czy nie powinien pojechać do swojej siostry, do Oslo, i tam się ukryć. Pewnie powie mu kilka słów do słuchu, ale go nie wyda. To beznadziejnie głupia kobieta, która bez przerwy gada, ale on jest jej młodszym bratem. Obrabował bank, lecz nikogo nie zabił, a już na pewno nie starą kobietę.
– Nie! – krzyknął Errki i wstał. Oparł się o futrynę okna i wyjrzał na zewnątrz.
– Po co tak krzyczysz? Mącą ci w głowie? Daj sobie spokój z tymi idiotyzmami, mam już tego dosyć. Nikogo tu nie ma! – Errki zakrył sobie uszy dłońmi. – Dobry Boże, co ty za szopki wyprawiasz! – Mężczyzna znów dotknął kikuta swojego nosa. Teraz pulsował jeszcze bardziej. Miał ochotę się roześmiać. Ten chłopak to skończony wariat. Może nawet nie wie, że kogoś zabił. – Hej, ty – powiedział ochrypłym, lecz dziwnie cichym i słabym głosem. – Może byłoby lepiej, gdybyś wrócił do szpitala? Co o tym myślisz?
Errki przycisnął czoło do futryny i oddychał pachnącym i ciepłym powietrzem z zewnątrz. Pokój emanował bezbronnością, która jednocześnie mu się podobała i nie podobała. Przypominała mu o czymś. Z piwnicy dobiegał cichy pomruk.
– To zupełny absurd, to szaleństwo – mówił Morgan ponuro. – Siedzę tutaj z odgryzionym nosem i z torbą pełną pieniędzy, a ty pleciesz coś do siebie i masz na sumieniu morderstwo. Do tego obaj jesteśmy poszukiwani przez policję. To nie do wiary! Zamknął oczy i kilkakrotnie próbował zmusić się do śmiechu. – Nic mnie to nie obchodzi – kontynuował. – Naprawdę nic mnie nie obchodzi, co się stanie. I tak wszyscy umrzemy. Równie dobrze możemy umrzeć właśnie tutaj, w tej zakurzonej budzie.
Znów się położył, mając wrażenie, że powoli się rozpuszcza, a coś, co roi się w jego wnętrzu, rozpościera skrzydła i odlatuje. Czul się dziwnie ospały. Być może powoli wyciekał z niego mózg.
– Utnę sobie drzemkę.
Errki nadal stał przy oknie. Starał się przypomnieć sobie kolor jej sukni, ale doszedł do tego, że nie wie, czy była czerwona w zieloną kratkę, czy zielona w czerwoną kratkę. Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Ale pamiętał warkocz. I zrezygnowany wyraz jej twarzy, kiedy wykopywała dmuchawce z trawy. To było takie proste. Chwasty psuły wygląd trawnika i trzeba je było usunąć. A potem zawołała go pełnym przerażenia głosem.
– Zamknij się! – krzyknął, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Że co? – zapytał Morgan zmęczonym głosem. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że naprawdę nic mnie nie obchodzi, co się stanie.
– Zrobię, co będę chciał. Nie będziesz mi mówił, co mam robić! – krzyczał Errki, wygrażając pięścią komuś za oknem.
– Święte słowa – wymamrotał mężczyzna. Przewrócił się na bok, osłaniając nos dłonią jak tarczą. – Kiedy się obudzę, będę bardzo chory. Może powinieneś zejść do wsi po pomoc? Nie miałbym nic przeciwko temu. Po prostu jest mi wszystko jedno. Obiecałem zorganizować pieniądze i dotrzymałem słowa.
– Nazywam się Errki Peter Johrma. Położę się.
– Rób, co chcesz – mruknął Morgan. Jego głos był ledwie szeptem pośród ciszy. Errki poszedł do sypialni. Pochylił się, pogrzebał w materacu i znalazł broń. Wetknął ją za pasek spodni. Teraz był gotowy. Zwinął się w kłębek, podłożył sobie kurtkę pod głowę i zapadł w głęboki sen.
Rozdział 14
– Dobrze by było, gdyby właśnie teraz Kannick zdobył puchar – stwierdziła zdecydowanie Margunn. – Taki błyszczący, którym mógłby się pochwalić swojej matce. Ma spore szanse, bo jest dobry. Strzelanie z luku to jedyna rzecz, która mu wychodzi. – Dwukrotnie skinęła głową, żeby podkreślić wagę swoich słów.
Siedzieli w jej gabinecie. Sejer uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że jemu również zależy na tym, by Kannick zdobył puchar.
– Jak sobie radzi z tym, co widział? – zapytał. Zafascynowany wpatrywał się w twarz kobiety. Nie można powiedzieć, by była piękna. Wysokie czoło, zmarszczki, cień wąsów i głęboki głos upodabniały ją do mężczyzny. Ale promieniowała niezachwianą wiarą w dobroć ludzi, zwłaszcza tych, którymi się opiekowała. Życzliwość powlekała grube rysy intrygującym rumieńcem entuzjazmu.
– Świetnie sobie radzi. Mam wrażenie, że koncentruje się na zawodach i dzięki temu nie dopuszcza do siebie myśli o czymkolwiek innym. Proszę też pamiętać, że nasi chłopcy już trochę w życiu przeszli. Potrzeba niemało, żeby ich wytrącić z równowagi.
– Pamiętam – odparł Sejer. – Proszę mi opowiedzieć o Kannicku.
Rozsiadła się wygodniej w fotelu i uśmiechnęła się.
– Kannicka można nazwać dobrym, staromodnym wypadkiem przy pracy. Wynikiem impulsywności jego matki i braku charakteru, którego, z tego co wiem o jej rodzinie, nigdy nie miała sposobności ukształtować. Podobnie jak Kannick, zawsze komuś zawadzała. Nic, tylko kłopot. Każdego lata przyjeżdżają tu polscy robotnicy sezonowi do pracy na farmach. Dziewczyna była wtedy kasjerką na stacji benzynowej, gdzie ci mężczyźni co tydzień przychodzili po tanie papierosy i może jakiegoś świerszczyka, gdy czuli, że są przy forsie. Niewątpliwie byli dla niej dużą atrakcją. Tacy inni, egzotyczni. Powiedziała mi też, że są o wiele bardziej uprzejmi wobec kobiet niż ci, których znała wcześniej. „Traktowali mnie jak damę, Margunn!" Jasne, że to robiło duże wrażenie na dziewczynie, która już dawno straciła resztki niewinności i nawet przestała tego żałować. Pewnego dnia pojawił się w sklepie ojciec Kannicka. Wyjechał z Polski cztery miesiące wcześniej i pewnie tęsknił za domem. Przynajmniej tak mówiła. Nietrudno to sobie wyobrazić.
Margunn posłała Sejerowi pojednawczy uśmiech.
– Kannick został poczęty w nocy, w magazynie, po zamknięciu stacji, między skrzynkami frytek oraz irchowych ścierek. I nigdy nie przyszło jej do głowy, by tego żałować, przynajmniej dopóki nie zdała sobie sprawy, że dziecko jest w drodze. Kiedy Kannick był mały, często płakał, ale odkryła, że gdy jest najedzony, robi się spokojniejszy. Zaraz pan zobaczy, jaki może być efekt takiego podejścia do obowiązków rodzicielskich. Matka przez cały czas próbuje znaleźć kogoś, kto by ją pokochał. Nie chce Kannicka. Nie chodzi o to, że go nie lubi, po prostu nie może uwierzyć, że odpowiada za jego pojawienie się na świecie. Uważa, że przytrafił jej się niespodziewanie, jak choroba.