Spojrzał tęsknie w stronę lasu i spostrzegł kilka wron szybujących po niebie. Zauważył też parę mew. Nie więcej niż kilometr od nich znajdowało się wysypisko śmieci, gdzie miały dość pożywienia, dlatego rosły duże i tłuste jak albatrosy. Widział też Karstena. Stał przy piecu do spalania śmieci, pochylony nad rowerem. Próbował przymocowywać koszyk bidonu do ramy. Uchwyt musiał być za luźny, bo właśnie wpychał pod niego ucięty wcześniej kawałek gumowego węża jako podkładkę. Bez przerwy ocierał pot z czoła, więc zdążył już pomazać sobie całą twarz. Inga stała obok i przyglądała się. Była najwyższa w Guttebakken, wyższa nawet niż Richard, chuda jak lalka Barbie i piękna jak madonna.
Karsten próbował się skupić, ale to nie było łatwe. A Inga, co było wyraźnie widać, miała niezły ubaw.
Plusem życia w Guttebakken jest to, że gorzej już być nie może, pomyślał Kannick. Przynajmniej nie dużo gorzej. Gdyby uciekł albo złamał jakieś zasady, wysłano by go z powrotem do domu. Czyli do Guttebakken. Nie można go było zamknąć w żadnym okropnym miejscu, bo był jeszcze za młody. Miejsc takich jak Ullersmo albo więzienie w Ila nie musiał się jeszcze obawiać. Należały do przyszłości, którą tak naprawdę się nie przejmował. Ale właśnie o niej zawsze mówili dorośli. „Kannick, co z ciebie wyrośnie?" „Na pewno nic podobnego do tego, co tu i teraz widzicie" – brzmiała odpowiedź. Ten okropny budynek i ten regulamin. Wspólny pokój z Philipem i słuchanie noc w noc jego charczenia. Mycie naczyń i odkurzanie pokoju telewizyjnego. Do tego zrzędzenie Margunn.
Podjął decyzję. Odszedł od okna i otworzył drzwi na korytarz. W oddali słyszał głos wychowawczyni i szum wody. To oznaczało, że pierze i że jest z nią Simon, który, jak zawsze, coś plecie. Musiała być na dole w pralni, czyli na pierwszym piętrze obok pryszniców. Gabinet, w którym zamknęła jego łuk, znajdował się w przeciwległej części budynku. Kannick był gruby, ale wcale nie ociężały. Wymknął się i ukradkiem zszedł zewnętrzną klatką schodową, która pełniła funkcję wyjścia ewakuacyjnego i, zgodnie z przepisami, zawsze była otwarta. Przeżyli już dwa pożary, bo Jafa uwielbiał strażackie mundury. Stopnie skrzypiały. Z największą ostrożnością Kannick rozkładał ogromną masę swojego ciała na wąskich stopniach schodów. Podszedł do drzwi gabinetu, obawiając się przez chwilę, że zamknęła je na klucz. Margunn uważała jednak, że chłopcy nie powinni nigdy całować klamki. Kannick wśliznął się do środka, obrzucił szafkę przelotnym spojrzeniem i palcem odsunął szufladę, w której znalazł pudełko z kluczami. Starał się działać szybko, nie robiąc zbyt wiele hałasu. Zdjął małą kłódkę. W środku szafki, schowana w futerale, spoczywała jego duma i radość – jego własna ciemnoczerwona centra z czarnymi ramionami. Serce waliło mu w piersi, gdy wyjmował futerał, zamykał szafkę, odkładał klucz na miejsce i wychodził z gabinetu. Zszedł do sutereny i opuścił budynek tylnymi drzwiami. Od strony dziedzińca nikt nie mógł go zauważyć. Z oddali słyszał śmiech Ingi.
Kannick znał w lesie każde drzewo. Wkrótce odnalazł ścieżkę, którą chodził już wcześniej setki razy. Jego kroki – teraz cięższe, bo nikt go nie słyszał – sprawiały, że ptaki przestawały śpiewać, jakby wyczuwając obecność uzbrojonego człowieka. Kannick wybrał drogę prowadzącą na zachód od zagrody Halldis. Nie chciał podchodzić zbyt blisko. Niepokoiła go myśl o martwej kobiecie i wiedział, że gdyby znów zobaczył jej dom, drzwi i schody, cała groza tamtych wydarzeń znów stanęłaby mu przed oczami. Poza tym strzały wylądowały gdzie indziej. A przecież chodziło mu o to, żeby je odzyskać. Gdy mu się to uda, spróbuje ustrzelić wronę lub dwie, a potem wróci do domu. Może nawet wystarczy mu czasu, żeby odłożyć łuk z powrotem na miejsce, a Margunn nie zorientuje się, że go zabrał? Nie pierwszy raz tak robił. Kannicka śmieszyli ludzie tacy, jak ona, którzy zawsze mieli jak najlepsze mniemanie o innych. Uważała, że to jej moralny obowiązek, swego rodzaju wyznanie wiary. Jak wtedy, gdy zamienił w kasetce z pieniędzmi banknot tysiąckoronowy na pięćsetkoronowy, a ona nie mogła uwierzyć, że jeden z jej podopiecznych zrobił coś takiego. Złożyła to na karb własnej omylnej pamięci, twierdząc, że w dzisiejszych czasach wszystkie banknoty wyglądają podobnie.
Mozolnie posuwał się naprzód. Mimo swej tuszy miał dobrą kondycję, ale i tak oddychał szybciej i zaczął się pocić. Zagłębiając się w las, stopniowo wchodził w świat własnej fantazji. Znajdował się w sekretnym miejscu, o którym nie wiedział nikt inny, gdzie prawie zapominał o czasie i przestrzeni, a otaczające go drzewa zmieniały kształty, stając się egzotycznym lasem z rwącą rzeką w oddali. Był Geronimo w górach Arizony. Jego zadaniem było schwytać szesnaście koni, by zdobyć rękę pięknej Alope. Zamknął oczy, otwierając je tylko na krótkie chwile, żeby się nie potknąć.
Wiatr szeptał mu na ucho: Nimo, Nimo. W łóżku ukrywał pięćset skalpów bladych twarzy. Pieścił futerał dłonią i myślał tak samo, jak wielki wódz: We wszystkim ukryta jest moc. Dotknij jej, a wtedy ona przejdzie na ciebie.
W oddali usłyszał szczekanie psa. Poza tym w lesie panowała cisza.
Rozdział 17
Morgan poczuł, jak krople zimnego potu występują mu na czoło. Przed jego oczami kołysała się lufa broni. Może jeszcze nie całkiem się rozbudził? A może to infekcja, która rozprzestrzeniała się stopniowo po całym ciele, dotarła już do mózgu i wywoływała przywidzenia, gorączkowe majaki?
Spojrzał na Errkiego i pomyślał, jak koszmarnym doznaniem muszą być dla niego wizje śmierci, zniszczenia i kary, upiorne lęki przeżywane bez przerwy dzień po dniu, rok za rokiem.
– Jestem chory – jęczał. – Chyba się zaraz zrzygam.
Spał długo. Światło na zewnątrz zmieniło się, a cienie urosły.
Errki zauważył, że skóra Morgana nabrała żółtawego odcienia. Opuścił broń.
– No to rzygaj – powiedział. – Na podłodze i tak jest chlew. Nie będzie widać różnicy.
– Gdzie, do cholery, znalazłeś tę broń? Przecież widziałem, jak wrzucasz ją do wody! – Morgan z wysiłkiem podniósł się i usiadł, żeby lepiej widzieć. – Miałeś ją przy sobie przez cały czas, prawda?
Skulił się, chcąc mu utrudnić trafienie.
– Dlaczego nie zastrzeliłeś tej starej? Mówili w radiu, że zakatowałeś ją na śmierć!
Errki czuł, jak policzki czerwienieją mu z gniewu. Znów podniósł rewolwer.
Morgan krzyknął:
– No, dalej, strzelaj! Guzik mnie to obchodzi!
Zaskoczyły go własne słowa, ale zorientował się, że mówi poważnie i że już mu na niczym nie zależy.
– Musisz iść do lekarza – powiedział Errki z namysłem.
Broń zadrżała mu w dłoni. Jeżeli teraz strzeli, na pewno w coś trafi: albo w żołądek Morgana, albo w tapczan.