– Czy rozbiła sobie głowę?
– Była krawcową.
– Już mi to mówiłeś.
– Pruła stary garnitur. Szew po szwie, żyletką. Zawsze wkładała żyletkę do ust, kiedy musiała trochę podciągnąć materiał albo się przesiąść. Potem zadzwonił telefon. Wyszła z poddasza z ostrzem w ustach i potknęła się na żyłce do wędki. Żyletka zniknęła jej w gardle.
Morgan zakrztusił się i chwycił się kurczowo dłonią za szyję. Wyczuwał puls bijący łagodnie pod wilgotną i zimną skórą. Myśl o połknięciu żyletki wywołała u niego niemal wymioty.
– Jak dla mnie, rozumujesz zupełnie logicznie – stwierdził ostrożnie. – Może po prostu za długo trzymali cię w szpitalu. Śmierć twojej matki była wypadkiem. To nie twoja wina. A przy okazji, to cholernie lekkomyślne trzymać żyletkę między wargami. I cholernie głupio z twojej strony, że wziąłeś winę na siebie.
– Ale to ja rozwiesiłem żyłkę.
– Przecież ty się tylko bawiłeś, no nie? Dlatego cały incydent zostaje niniejszym uznany za wypadek.
Ostatnia uwaga miała pocieszyć Errkiego, ale nie wyglądało na to, żeby odniosła jakikolwiek skutek.
– My, ludzie, uważamy, że panujemy nad naszym własnym życiem – wyrzekł Errki powoli. – Ale nie panujemy. Pewne rzeczy po prostu się dzieją.
Obaj długo milczeli.
– O czym myślisz? – zapytał w końcu Morgan.
– O tym rolniku. O Johannesie.
– No to opowiedz mi o Johannesie, skoro zaszliśmy już tak daleko.
Morgan miał wrażenie, że czas się zatrzymał. Przyszłość nie istniała, tylko teraźniejszość. Tutaj, w czterech ścianach z grubo ciosanych bali, istnieli tylko oni dwaj. Nastrojowa, słaba poświata. Whisky płonęła mu w żyłach, dając uczucie unoszenia się w powietrzu.
Errki wrócił myślą do Johannesa. Szarego, pomarszczonego, suchego starca z martwymi oczami. Wydawało mu się, że w tych oczach widzi samego siebie, zupełnie jakby byli spokrewnieni. Oczy bez nadziei. A pewnego dnia zobaczył go na samym szczycie wysokiej drabiny.
– Zaczął pić. Żona mu umarła, a Johannes w ciągu kilku miesięcy skurczył się nie do poznania.
– Zupełnie jak moja matka po śmierci ojca – wtrącił Morgan.
– Zaczął pić. Pił przez cały czas, bez przerwy, całymi miesiącami. Ludzie przychodzili i próbowali mu pomagać, ale nic z tego nie wychodziło.
– I zapił się na śmierć?
– Nie. Kiedy obalił butelkę z pastorem, w końcu otrząsnął się i przestał.
– Równy gość z tego pastora.
– Pastor mnie zauważył i zaczął krzyczeć, ale nie zatrzymywałem się. Mogłem się zatrzymać, ale uciekłem tak szybko, jak tylko mogłem, i schowałem się za szklarniami.
– Dlaczego krzyczał?
– Przestań mnie tak męczyć.
Errki odwrócił się i wyciągnął dłoń po butelkę. Morgan podał mu ją.
– Johannes dostał pracę u pastora jako złota rączka. Bielił kościół i stał na samym szczycie długiej drabiny. Malował jakiś trudny fragment. Wtedy pojawił się Errki Johrma. Johannes nic nie słyszał, bo był zajęty pracą, a poza tym gwizdał. Był szczęśliwy i trzeźwy. Właśnie dlatego byłem rozczarowany. Zaczął wyglądać tak samo, jak wszyscy inni. Ale krzyknąłem do niego. Krzyczałem: „Hej, ty tam u góry!". Dobry Boże, ale go przestraszyłem! Odepchnął się od ściany ze strachu, drabina zatoczyła duży łuk, a on spadł.
– Pierdolisz!
– Uderzył w skalę. Stałem tam i patrzyłem na jego pękniętą czaszkę. Nogi drgały mu jeszcze przez jakiś czas, a potem przestały. Schowałem się za nagrobkiem. Za jakiś czas przybiegł pastor i słyszałem, jak krzyczy i lamentuje.
– I dlatego powiedzieli, że to twoja wina?
– To była moja wina.
– Jak można mieć tak niesamowitego pecha? – dziwił się Morgan. – Czy ty się przypadkiem nie urodziłeś w piątek trzynastego?
– Później przyszli po mnie do domu.
– Co im powiedziałeś?
– Nic. Nestor kazał mi trzymać gębę na kłódkę.
– Nestor? – Morgan potarł oczy. – Ludzkie pojęcie przechodzi, jak ci się udaje pakować w takie kłopoty. Myślałem, że to ja mam pecha. A ta staruszka, którą wczoraj znaleźli? Czy to też był wypadek? Opowiedz mi, co tam się stało.
Errki powoli odwrócił się twarzą do Morgana.
– Już ci mówiłem. Różne rzeczy dzieją się same z siebie.
– To dość cwana wymówka, nie sądzisz? Policja będzie cię przesłuchiwać. Powinieneś się zastanowić, co im powiedzieć.
– Jestem jak fala – powiedział Errki, teatralnie zawieszając głos. – Załamuję się tylko raz.
– Dlatego myślę, że właśnie to powinieneś im powiedzieć. Od razu wylądujesz z powrotem w psychiatryku. – Potarł brwi. – Boli mnie nos – poskarżył się.
Errki wzruszył ramionami.
– Gdybyś się tylko postarał, mógłbyś go zagoić siłą woli.
– Jesteś pewien?
– Musisz użyć całej swojej mocy, żeby wypłoszyć zakażenie. Sam powinieneś się wyleczyć.
– Nie jestem jakimś pierdolonym szamanem. Nie wierzę w takie rzeczy.
– Dlatego jesteś chory.
– A ty nie możesz tego dla mnie zrobić? – spytał sarkastycznie. – Nie mam siły, żeby się tak wytężać. Kości mam jak galareta.
– Musisz sam.
– Tak też myślałem, ale i tak ci dziękuję – powiedział. – Wiesz, kiedyś widziałem w telewizji faceta, który rozbijał szkło siłą własnej woli. Robiło to naprawdę duże wrażenie. Ale to wszystko sztuczki.
– Rozbijanie szkła siłą woli nie jest takie trudne – powiedział Errki. – Ja też tak potrafię. To proste, bo szkło przez cały czas jest w stanie naprężenia.
– No co ty nie powiesz! Dlaczego nie jeździsz po świecie i nie dajesz przedstawień?
– Nie mam na to ochoty.
– Kto cię tego nauczył?
– Magik. W Central Parku.
– Dobrze, że masz poczucie humoru. Przyda nam się.
– Wiesz, co on potrafił? – zapytał Errki. – Naciągał skórę na dłoniach, aż pękała.
– No to zrób mi mały pokaz. Tylko nie rozwal butelki.
– Nie ma tu szkła – powiedział Errki z namysłem. – Wszystkie szyby są już powybijane.
– Pewnie ktoś tu już był wcześniej i odwalił za ciebie robotę.
– Ale w tamtym oknie zostało jeszcze kilka dużych kawałków – powiedział Errki, wskazując na okno wychodzące na podwórze.
– W takim razie rozbij je – powiedział Morgan niecierpliwie. Dobrze się bawił, chociaż jednocześnie prześladowało go uczucie, że może się zdarzyć coś bardzo złego.
Errki niepewnie wstał z tapczanu. Wpatrywał się w okno, a potem osunął na podłogę, pochylił głowę i zamknął oczy. Morgan spojrzał na niego z mieszaniną radości i smutku. Kawałek szyby w prawym górnym rogu ramy okiennej błyszczał w świetle słońca. Errki nie odzywał się ani słowem. Siedział bez ruchu jak posąg. Morgan myślał, czy przypadkiem nie powinien postanowić, co dalej z nimi będzie. Lecz upał i whisky odebrały mu siły. Tak miło było siedzieć sobie spokojnie i drzemać. Życie niezupełnie okazało się takie, jak się spodziewał. Dla Errkiego też nie. Wyglądał śmiesznie, siedząc na podłodze. Twardy jak skala supeł upartej siły woli. Morgan zdumiał się, jak bardzo chłopak był chudy. Delikatny jak owad. A teraz miał pokazać magiczną sztuczkę. Myśl o tym, jak bardzo się rozczaruje, kiedy nic się nie stanie, była prawie nie do zniesienia. Zastanawiał się, co ma powiedzieć, żeby go pocieszyć. Może zrzuci winę na whisky, mówiąc, że pozbawiła go sił?
Nagle szyba pękła. Nie dla zabawy, z cichym brzękiem, lecz z hukiem. Odłamki szkła wpadły do pokoju. Morgan podskoczył, czując, jak serce zakołatało mu w piersi ze strachu. Errki jeszcze siedział na podłodze. Podniósł głowę i rozejrzał się. Z początku sprawiał wrażenie sennego. Potem zdziwionego.