Выбрать главу

– Coś tu jest nie tak – zawyrokował i podszedł ku drzwiom.

– Co jest nie tak? Jak ty to, do cholery, zrobiłeś? – pytał oszołomiony Morgan. – I gdzie się wybierasz?

– Wychodzę – odparł Errki. – Muszę coś sprawdzić.

Rozdział 18

Kannick opuścił łuk. Stał w odległości mniej więcej trzydziestu metrów i patrzył na puste okno. Tego, co zrobił, nie można nazwać wielkim wyczynem, ale z drugiej strony, wybicie przezroczystej, lśniącej w słońcu szyby nie było łatwym zadaniem. Uderzając w cel, strzała wydała wspaniały odgłos. W jego wyimaginowanym świecie właśnie przeszyła oko generała Crooka. Podszedł bliżej i przyglądał się opuszczonej chacie. W popołudniowym słońcu wyglądała, jakby miała się zaraz rozpaść. Wiedział, że strzałę znajdzie w środku, wbitą w ścianę. Rozejrzał się za innym celem, bo w kołczanie została mu jeszcze jedna strzała. Robiło się późno, ale nie przejmował się nieprzyjemnościami, które czekały na niego w Guttebakken. Wiedział dokładnie, co się stanie, wiele razy wcześniej to przerabiał, więc się nie bał. Wszystko było takie przewidywalne. Dorośli zupełnie nie mieli wyobraźni. Margunn mogłaby wymyślić inny schowek na klucz do szafki. Prawdopodobnie nie zdarzy się nic gorszego. Poza tym będzie zadowolona, że znalazł brakujące strzały, bo wiedziała, że było mu ich szkoda. A nową skrytkę i tak odszuka, kiedy zajdzie potrzeba. I tyle.

Patrzył na starą chatę, na poszarzałe drewno, na płaskie kamienne stopnie wiodące do drzwi i na puste okna. Był w środku wiele razy, myszkował po wszystkich szafkach, a nawet spał na starym tapczanie w pokoju dziennym. Spojrzał na drzwi wejściowe. Zauważył na nich kilka ciemnych plam i postanowił obrać jedną z nich za cel.

Kannick był teraz Geronimem, drzwi – meksykańskim żołnierzem, a ciemna plama – sercem żołnierza. Wroga. To oni gwałcili i zabijali kobiety i dzieci z jego szczepu. Nienawidził ich całą duszą wojownika!

Tym razem chciał strzelić z przyklęku, jak przystało na wodza. To było duże wyzwanie. Zgiął kolano i wyciągnął strzałę z kołczana, tę z żółtymi i czerwonymi lotkami. Założył ją na cięciwę i wyprostował się. Upewnił się, że łuk jest wypoziomowany. Znów spojrzał na ciemne plamy i wybrał jedną pośrodku drzwi, trochę na lewo od miejsca, w którym znajdowała się klamka. Potem naciągnął cięciwę, poczuł, jak płytka wślizguje się pod podbródek, a cięciwa luku wsuwa się na właściwe miejsce tuż nad końcem jego nosa.

Niech żyją Apacze!

Nieznaczna korekta i na celowniku pojawiła się plama. Kątem oka zauważył, że coś się dzieje. Drzwi otworzyły się i w wejściu pojawiła się czarna sylwetka. Ale mózg już wydał rozkaz. Zwolnić cięciwę. Kannick chciał opuścić łuk, ale nie mógł powstrzymać strzały. Poleciała z szybkością ponad stu metrów na sekundę.

Bezgłośnie trafiła w cel. Errki stał na schodach i wydal tylko stłumiony okrzyk zaskoczenia. Kannick zobaczył, jak żółta strzała sterczy z nogawki czarnych spodni. Errki patrzył zdumiony, ale nie wypowiedział ani słowa. Z wahaniem sięgnął dłonią, żeby wyciągnąć ją z rany. Wtedy spostrzegł Kannicka. Tego grubasa.

Poznał postrzępione spodnie i pękate ciało. Teraz zrozumiał, co chłopak miał w futerale, który ściskał kurczowo, kiedy pędził w dół ścieżką z obłędem w oczach. Łuk. Właśnie go opuścił. Broń zalśniła czerwienią w słonecznym świetle, a strzała, którą chłopiec przed chwilą wypuścił, sterczała z prawego uda Errkiego. Nie bolało. Chwycił strzałę tuż przy spodniach i zacisnął zęby. Wysunęła się dość łatwo. Natychmiast poczuł, że coś ustępuje, jak nagle rozluźniony zacisk. Chłopiec odwrócił się i zaczął uciekać.

Errki zrobił coś, czego nie czynił od lat – pobiegł za nim. Gorąca krew puściła mu się strumieniem po udzie. Kannick ledwie chwytał dech, ale oprócz tego ani jeden dźwięk nie wydobywał się z jego ust. Pędził na złamanie karku. Porzucił nawet łuk. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że jest w stanie zrobić coś podobnego, ale przeszkadzał mu w ucieczce, a czarna sylwetka, którą okazał się Errki Johrma, chciała go dopaść! Gdy zorientował się w powadze sytuacji, na moment opuściły go siły. Zdekoncentrował się i zaczął się potykać o gałęzie i poszycie. Jeżeli teraz się przewrócę, już po mnie, pomyślał. Pędził co sił. Chciał wrócić do domu, do Guttebakken. Do domu, do Margunn i wszystkich innych, do bezpiecznego znajomego życia w paskudnym budynku, do Philipa, który charczał w łóżku obok. Do domu, do Christiana, do marzeń o pokonaniu wszystkich rywali w mistrzostwach kraju, do domu, w którym na obiad był świeżo pieczony chleb, do migoczącego telewizora i czystej pościeli co drugi tydzień. Nagle życie nabrało wielkiej wartości, stało się czymś, o co chciał walczyć, i to uczucie przytłoczyło go.

Nagle potknął się i upadł prosto w suchą trawę. Ale nie poddawał się, jeszcze walczył; musiał znaleźć coś, żeby się bronić, żeby zabić swojego prześladowcę, zanim prześladowca zabije jego! Rozglądał się za jakimś kijem, ale znajdował tylko gałązki, nie było nawet kamienia, którym mógłby w niego rzucić. Wyczerpany, widział, jak życie umyka, gaśnie mu w oczach. Skapitulował, zwinął się w kłębek i legi bez ruchu. Nigdy nie sądził, że umrze tak młodo. Ostatkiem sił przygotował się. Errki był coraz bliżej. Wreszcie zatrzymał się tuż obok niego. Ten człowiek był szalony. Nie zachowa się tak jak inni. To było najgorsze – nie wiedzieć, czego można się spodziewać. Przez myśl przelatywały mu wszystkie historie, które o nim słyszał.

– Ten, kto się boi dzikiej bestii, nie powinien chodzić do lasu – wyszeptał Errki.

Kannick usłyszał jego głos. Nie ruszał się, zresztą i tak już był prawie martwy. Ostrożnie odwrócił głowę i zauważył nogę Errkiego odzianą w powypychane, czarne spodnie. Wydawało się, że rana wcale mu nie przeszkadza. Jeszcze jeden dowód na to, że nie jest człowiekiem. Widać, że nie odczuwa bólu, swojego własnego, a już z pewnością tego, który zadaje innym. Był pozbawiony uczuć. Ktoś, kto nie jest człowiekiem, nie może żywić żadnych uczuć.

– Wstań.

Głos mu nie groził. Pobrzmiewała w nim nawet nuta zaskoczenia. Kannick wstał niepewnie, nadal ze spuszczoną głową. Zaraz zacznie się bicie, lepiej więc było przyjąć ciosy na czoło i skronie. Silne uderzenie w policzek to najgorsze, co Kannick mógł sobie wyobrazić. Tego rodzaju cios był bardzo upokarzający. Ale nic się nie stało.

– Do domu – powiedział tylko Errki.

Było coś niepokojącego w tym, że nie podnosił głosu. Tak mówią sadyści, ludzie, którym sprawia przyjemność zadawanie bólu, pomyślał chłopak. Głos był tak wyraźny i spokojny, że zupełnie nie pasował do swego właściciela. Z bliska Errki robił złowrogie wrażenie. Kannick nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Chciał tego uniknąć tak długo, jak to tylko możliwe, bo gdy do tego dojdzie, będzie zgubiony.

Do domu. A więc przez cały czas ukrywał się w starej chacie. Wcale nie pojechał do Szwecji, jak podawali w radiu. Wejście do chaty razem z Errkim nie różniło się niczym od wyprawy do królestwa umarłych. Kiedy będzie w środku, nikt nie usłyszy jego wołania o pomoc. Zaczął się trząść, spodziewając się, że teraz zostanie ukarany za wszystko, co kiedykolwiek zrobił.

Kannick, jeżeli nie weźmiesz się za siebie, to nie wiem, co z ciebie wyrośnie.

Przyszłość, którą nigdy wcześniej się nie przejmował, nie tylko dopadła go, ale właśnie miała zniknąć. Zanosiło się na to, że umrze na torturach. Jedyną rzeczą, której Kannick naprawdę się bał, był ból. Trząsł się tak bardzo, że warstwy tłuszczu na jego ciele falowały. Był jeszcze czas, by zemdleć i zniknąć, zatonąć we wrzosach – cokolwiek, byle tylko uniknąć koszmaru. Ale nie miał dokąd iść i nie zemdlał. Errki czekał. Był cierpliwy, bo wiedział, że wygra. Kannick nie miał żadnych szans na ucieczkę.