Выбрать главу

Wtedy chłopak zauważył broń. Pośród rozpaczy przyszła mu do głowy pewna myśl – myśl duszy stojącej na progu śmierci: gdyby tak od razu dostał kulę w głowę i uniknął tortur. To była jego ostatnia nadzieja. Ruszył wolnym krokiem po trawie. Nie miał pojęcia, skąd brał silę w nogach. Poruszały się wbrew jego woli, z powrotem ku starej chacie, w kierunku, w którym nie chciał iść, ku kresowi swojego życia. Errki szedł z tyłu. Wetknął broń za pas z klamrą w kształcie ogromnego orła i jedną dłonią przycisnął ranę. Krwawiła obficie, ale zabandażuje ją i zatamuje krew. To nie mogło być nic poważnego.

– Boisz się – stwierdził Errki.

Kannick przystanął i starał się zrozumieć, co ten szaleniec ma na myśli. Czy tortury już się zaczęły? Miał poczuć się bezpiecznie i właśnie wtedy otrzymać śmiertelny cios? Errki będzie się delektował przerażeniem Kannicka, gdy ten uświadomi sobie, że ma umrzeć? Stojąc bez ruchu na ścieżce, zastanawiał się nad tym tak długo, że Errki musiał go lekko popchnąć. Kannick skulił się i jęknął cicho, ale strzał nie padł. Znów ruszył przed siebie. Po chwili zza drzew wyłoniła się chata. Miał wrażenie, że biegli przez całą wieczność, ale w rzeczywistości dzieliło ich od domu tylko kilkaset metrów. Gdy zatrzymali się w miejscu, gdzie kiedyś był ogród, chłopak przeżył drugi szok. W drzwiach chaty stał ranny w nos jasnowłosy mężczyzna ubrany w jaskrawe szorty.

A więc jest ich dwóch. Jeden będzie go trzymał, a drugi znęcał się nad nim! Próbował znów zemdleć, starał się upaść, ale kolana odmawiały mu posłuszeństwa. Tutaj umrę, pomyślał, zamykając oczy. Z pochyloną głową, czekał na strzał. Errki znów go popchnął.

– Ten gość, który tam stoi, chce, żeby go nazywać Morgan.

Na widok idących, mężczyzna wybałuszył oczy.

– Hej, Errki! Wpadłeś do rzeźnika po słoninę?

Opierał się o futrynę drzwi i z niedowierzaniem patrzył na imponujący podwójny podbródek Kannicka i uda, których obwód dorównywał rozmiarami talii Errkiego.

Kannick skrzywił się, widząc jego nos.

– Trafił mnie w udo – powiedział Errki.

– Psiakrew, Errki, krwawisz jak zarzynana świnia!

– Przecież ci mówiłem, że mnie trafił. – Pochylił się i podniósł strzałę. – Tym.

Morgan przyjrzał się jej z zaciekawieniem, wodząc palcem po żółtych i czerwonych piórach.

– A niech mnie. Bawiłeś się w Indian? Czy to znaczy, że gdzieś tam ukrywa się jeszcze kowboj?

Kannick pokręcił energicznie głową.

– J-ja t-tu t-tylko ć-ćwiczyłem.

– Ćwiczyłeś? Co takiego?

– N-na k-krajowe m-mistrzostwa j-juniorów.

Ledwie udało mu się wykrztusić te słowa. Errki całkiem wyraźnie słyszał nieco fałszywe brzmienie dud.

– Weź go do środka.

Morgan odsunął się na bok, pozwalając im przejść. Errki popychał Kannicka przed sobą, zastanawiając się, czym mógłby prze wiązać nogę, żeby zatamować krwawienie.

– Muszę iść do domu – jęknął chłopak.

– Siadaj na kanapie – rzucił szorstko Morgan. – Musimy najpierw ocenić sytuację. Może przydasz nam się do czegoś.

Kannick wbił wzrok w nos Morgana. Wyglądał gorzej niż wcześniej, bo odgryziona część zwisała luźno, sprawiając odrażające wrażenie. Kolorem przypominał zgniłego ziemniaka. Na podłodze chłopak zauważył butelkę whisky, a na parapecie – radio, obok którego sterczała ze ściany jego strzała. Mężczyzna o kręconych włosach był najwyraźniej pijany. Lecz Kannick wcale nie poczuł się pewniej. Osunął się na tapczan i siedział oszołomiony z dłońmi na kolanach. Wtedy padło pytanie, którego się obawiał.

– Czy ktoś wie, gdzie jesteś?

Nie. Nikt nie wiedział. Nie wiedzieliby nawet, gdzie zacząć poszukiwania, jeżeli Margunn nie okazałaby się dostatecznie przewidująca, by sprawdzić w szafce i zorientować się, że brakuje łuku i wywnioskować z tego, że Kannick włóczy się z nim po lasach. A lasy są ogromne. Odnalezienie go zabierze im sporo czasu, poza tym będą długo czekać, zanim w ogóle zaczną go szukać. Margunn najpierw wyśle tylko Karstena i Philipa – beznadziejnych leniuchów, którzy nie znali zbyt dobrze okolicy.

– Odpowiedz! – krzyknął Morgan i czknął.

– Nikt – wyszeptał. – Nikt nie wie.

– To niezbyt fajnie, prawda?

Kannick pochylił głowę. Znacznie gorzej niż niefajnie, to początek końca.

– Nie masz przypadkiem zimnego piwa? – Morgan oblizał się. Kiedy zadawał pytanie, poczuł nagle straszliwe pragnienie.

Nie tego Kannick się spodziewał.

– Mam parę dropsów – wymamrotał.

– W porządku, pokaż. Nie mam już ani kropli śliny.

Kannick wsunął dłoń do kieszeni i wyjął paczkę cukierków z lukrecją. Morgan wyrwał mu pudełko, walczył przez chwilę z lepką zbitką cukierków i włożył sobie do ust trzy naraz.

– Pozwól, że się przedstawimy – powiedział, mlaskając. – To jest Errki. Opętany przez złe duchy, które bez przerwy do niego mówią i nie dają mu spokoju. Ja jestem Morgan. Szuka mnie policja za małe przedstawienie, które odegrałem dziś rano. Po południu razem zabijaliśmy czas. – Potem dodał: – To ten czubek odgryzł mi nos. Mówię ci, żebyś wiedział, z kim się zadajesz.

Kannick pokiwał posępnie głową. Już wiedział.

– Teraz kolej na ciebie. Jak się nazywasz?

Chcę, żeby mnie nazywać Geronimo. Jestem tropicielem śladów. Mistrzem w strzelaniu z luku.

– Że co? Co mówiłeś?

– Kannick.

– Naprawdę tak cię wołają?

– Czasem nawet słyszę – odparł, próbując złapać dech.

– Oho! Młody ma poczucie humoru!

Errki osunął się na podłogę. Znalazł swoją skórzaną kurtkę, owinął się nią, a potem chwycił oburącz za udo.

– Już go kiedyś widziałem – powiedział cicho.

Morgan spojrzał na niego z zaskoczeniem.

– Gdzie?

– Przy domu zabitej kobiety.

– Co ty wygadujesz?

Morgan zwrócił się do Kannicka.

– Widział cię? To ty bawiłeś się w pobliżu, kiedy to się stało? To o tobie mówili w radiu? O tobie?

Kannick spuścił wzrok.

– O nie, to poważna sprawa. Cholera, on cię widział, Errki. Musimy się go pozbyć!

Kannick cicho jęknął ze strachu, jakby ktoś nastąpił na gumową zabawkę. Nerwowo zamrugał oczami.

– Słyszałem też, że zeznawałeś na policji, prawda?

Kannick nie odpowiadał.

– Mniejsza o to. Errkiemu to nie przeszkadza. Jest trochę dziwny, ale zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Nudzimy się jak mopsy. Siedzimy tutaj i czekamy na noc. Powinieneś wiedzieć, że wieczorem Errki naprawdę dostaje kota. Rosną mu kły, a uszy robią się szpiczaste. Prawda, Errki?

Zapytany nie odpowiadał. Kątem oka uważnie przyglądał się Kannickowi. Chłopiec mocno przygryzł wargę, a jego oczy, osadzone głęboko w nalanej, bladej twarzy, płonęły z przerażenia.

– Hej, młody! – zawołał Morgan. – Nie masz ze sobą przypadkiem czegoś do jedzenia albo do picia? Umieramy z głodu.

– W futerale mam czekoladę. Ale chyba zdążyła się już rozpuścić.

Errki zareagował błyskawicznie. Z trudem podniósł się i zaczął wymachiwać rękami.

– Idź i przynieś ten futerał!

– Uspokój się – powiedział łagodnie Morgan. – Sam go sobie przynieś, bo inaczej chłopak zwieje. I pamiętaj, że masz się podzielić ze mną!

Utykając, Errki wyszedł z chaty i rozpoczął poszukiwania futerału. Przetrząsając zarośla, jedną dłoń mocno przyciskał do rany. Wreszcie znalazł zgubę, a trochę dalej natrafił też na łuk. Przywlókł wszystko pod dom i otworzył futerał. W środku było kilka strzał, jakieś inne przedmioty, których przeznaczenia nie znał, i czekolada. Mars i snickers. Ręce mu się trzęsły, gdy je wyciągał, a potem szedł do domu, trzymając po jednym w dłoni. Snickers i mars, snickers i mars. Miękka, lekko stopiona czekolada. Jeden z orzeszkami ziemnymi i karmelem, drugi z toffi. Papierek szeleścił. Wszedł do domu, ważąc je w dłoniach. Oba były dobre. Lubił snickersy, ale mars zawsze bardziej mu smakował. Nie miał wyboru, a mógł dostać tylko jeden. Morgan zerwał się na równe nogi i porwał snickersa.