Выбрать главу

– Ja wezmę ten. Ty weź marsa. A pulpetowi damy za to whisky.

Kannick rzucił okiem na butelkę stojącą na parapecie okiennym. Nigdy nie miał nic przeciwko piwu. Lubił się upijać, o ile nie działo się to zbyt szybko, ale niespecjalnie przepadał za mocnymi trunkami. Pokręcił głową. Mężczyźni zajadali się czekoladą, mlaszcząc jak dzieci. Mimo rozpaczliwego położenia, w jakim się znalazł, miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale udało mu się wydać z siebie tylko żałosny jęk.

– Nie zrobimy ci nic złego – powiedział Errki, posyłając mu dziwny uśmiech.

– Jeszcze nic nie postanowiliśmy – zaoponował Morgan, połykając ostatni kęs batonika.

– Nie ma nic, co mogłoby nam się przydać. Oprócz czekolady.

– A może pulpet mógłby nam w czymś pomóc? – zastanawiał się Morgan. – I tak wszystko diabli wzięli. Z Jannickiem czy bez Jannicka.

– Kannicka – poprawił go chłopak.

Morgan otarł usta grzbietem dłoni.

– Pewnie chcesz iść do domu, do mamy, co?

– Raczej nie.

– Naprawdę? Więc dokąd chcesz iść?

– Do Guttebakken.

W jego głosie pojawiła się nuta arogancji, jakby odzyskał nadzieję, że jednak go nie zabiją. Zjedli batony z taką radością, że wydali mu się o wiele bardziej ludzcy.

– A co to jest?

– Dom poprawczy.

Morgan parsknął.

– Chryste, wygląda na to, że wszyscy jesteśmy ulepieni z jednej gliny. A co takiego zrobiłeś w swoim młodym życiu, że tam cię posiali? Oprócz tego, że opychasz się jak prosię?

– Mam zaburzenia przemiany materii – zaoponował Kannick.

– Dokładnie to samo powtarzała moja matka, kiedy nie mogła się ruszyć z przejedzenia. Strzel sobie whisky, powinna ci pomóc na ten twój metabolizm.

– Nie, dzięki. – Pomyślał o Margunn. Próbował wyobrazić sobie, co ona teraz robi. Ile razy spojrzy na zegar. Upłynie sporo czasu, zanim zacznie się niepokoić, bo często nie wracał przez kilka godzin. Pewnie dopiero wieczorem zacznie się zastanawiać, co się z nim stało. Ale wiedziała, że nigdy nie opuszcza kolacji. Koło ósmej zacznie wyglądać przez okno i minie następna godzina, zanim wyśle Karstena i Philipa na poszukiwania. Do tej pory wszystko się może zdarzyć! Do wieczora było jeszcze dużo czasu, całe morze czasu sam na sam z dwoma pijanymi szaleńcami, a do tego jeden z nich miał broń! Desperacja kazała mu rzucić drugie spojrzenie na butelkę whisky. Nie uszło to uwadze Morgana.

– Wal, młody. Przy nas nie musisz się krępować.

Kannick posłuchał rady. To była jego jedyna nadzieja na wyjście z kłopotliwej sytuacji. Pierwszy łyk wywołał wewnętrzną eksplozję, która rozpoczęła się w gardle i torowała sobie drogę aż do żołądka. Z trudem chwytał powietrze, ocierając łzy z oczu.

– Golnij sobie jeszcze – zachęcał go Morgan. Siedział na podłodze, oblizując palce. – Za chwilę poczujesz się świetnie. Powiedz nam, dlaczego trzymają cię w poprawczaku.

– Skąd mam wiedzieć? – żachnął się rozdrażniony Kannick. Natychmiast tego pożałował. Kto wie, czy nie obraził Morgana.

– Nie masz pojęcia, dlaczego dorośli cię tam wsadzili? Ale z ciebie idiota. Myślisz, że ja zwalam winę na moją matkę za to, że napadam na banki? Myślisz, że Errki zwala winę na swoją matkę, bo ma niepoukładane w tej swojej głowinie?

Kannick rzucił Morganowi szybkie spojrzenie. Napada na banki?

– Tylko przeczytaj napis na jego koszulce. Jego zdaniem, wszystkiemu winni są „inni".

– Czy ktoś mnie przypadkiem nie obraża? – spytał Errki. Wydłubał kamyk z podeszwy swojego sportowego buta, a potem zaczął wyciągać sznurowadła. Miał zamiar obwiązać nimi udo, które nie przestawało krwawić.

Kannick wiercił się na tapczanie. Za każdym razem, kiedy się poruszył, skrzypiały sprężyny.

Morgan nagle poczuł, że kręci mu się w głowie. Co tu robili? Jak długo mieli zamiar tu siedzieć? Z jakiejś przyczyny nie mógł znieść myśli o samotności. Nie mógł znieść myśli, że zostaną złapani, a wtedy każdego z nich wyślą w inne miejsce. Errkiego zamkną w psychiatryku i nigdy więcej się nie zobaczą. Nie miał nikogo innego. Ten nagrzany, obskurny pokój, szum whisky w głowie, miły, cichy głos Errkiego i grubas ze spuszczonym wzrokiem – nagle zapragnął, żeby to wszystko nigdy się nie skończyło. Sama myśl o tym zapierała mu dech w piersiach. Zdezorientowany, wyciągnął dłoń po butelkę.

– Korzeń, łodyga i liść – wymamrotał.

Kannick zorientował się, że obaj są obłąkani. Na pewno razem uciekli ze szpitala dla umysłowo chorych. Dwie tykające bomby zegarowe. Najlepiej było zachować spokój. Starał się oddychać najwolniej, jak potrafił.

Errki odsunął się na bok. Siedział na podłodze, oparty o starą, połamaną szafę. Teraz wszystko się uspokoiło. Dźwięk werbli i dud wreszcie ucichł. Odpoczywał z bronią w ręce.

Rozdział 19

Czerwony traktor skręcił na płaskowyż, kierując się w stronę leśnego duktu, gdzie zamierzał zaparkować jego kierowca, pracownik nadleśnictwa. Z zaskoczeniem spojrzał na blokujący drogę pojazd przykryty zielonym brezentem. Wyłączył silnik i wysiadł.

Zsunął gładką zieloną tkaninę z dachu samochodu i zajrzał do środka. Renault megane. W środku żywej duszy. Z przodu na wykładzinie pod fotelem dla pasażera leżała zakręcona fiolka. Otworzył drzwiczki, wziął ją do ręki i przeczytał etykietę. Trilafon, pastylki 25 miligramów, trzy razy dziennie. Lek dla pacjenta Errkiego Johrmy, przepisany przez doktor S. Struel.

Porzucony mały, biały samochód. Otwarte zamki w drzwiach.

Przypomniał sobie informację o skoku na bank z porannych wiadomości. Wsiadł do traktora, zapalił silnik i potężny massey ferguson zawrócił do bazy.

W niecałą godzinę później na płaskowyżu pojawiły się dwa samochody. Wysiadło z nich pięciu mężczyzn i trzy psy, podekscytowane owczarki alzackie. Natychmiast zaczęły warczeć i skomleć. Pięcioletni samiec, wabiący się Szarif, wyskoczył pierwszy, za nim Neron, trochę mniejszy i jaśniejszej maści. Był tak samo przejęty jak Szarif i nerwowo szarpał smycz. Trzeci pies miał gęstszą sierść i poruszał się wolniej niż dwa pierwsze. Wabił się Zeb, a jego treserem był Ellmann. Gdy razem wychodzili na patrol, zastanawiał się, czy to przypadkiem nie będzie ich ostatni raz. Policjant spojrzał na ciemny łeb zwierzęcia. Zbliżała się pora psiej emerytury, a nie wiedział, czy wystarczy mu sił na tresurę nowego zwierzęcia. Miał wrażenie, że po Zębie każdy inny przyniesie mu rozczarowanie.

Punkt wyjścia poszukiwań nie był idealny, gdyż tropy dość krótko utrzymywały się w zeschłej leśnej ściółce.

Szarif wskoczył do białego renault megane. Machając ogonem, obwąchał fotel kierowcy i podłogę, wykładzinę pod gumowymi wycieraczkami, a potem miejsce pasażera. Wyskoczył i ciągle żywo merdając ogonem, przyłożył nos do ziemi i ruszył przed siebie. Pozostałe psy poszły w jego ślady. Mężczyźni przyjrzeli się gęstym lasom i pozamykali radiowozy. Psy wpatrywały się w swoich panów, czekając na magiczne słowa, które pozwolą im działać.

Cała piątka była uzbrojona. Twardy kawałek metalu u pasa jednocześnie dodawał otuchy i przerażał. Przed trzema treserami psów policyjnych postawiono ekscytujące zadanie. Właśnie o czymś takim marzyli, kiedy rozpoczynali pracę w policji jako młodzi rekruci, zanim zgłosili się do patroli z psami. Wszyscy trzej byli dojrzałymi mężczyznami. Oczywiście, jeżeli wiek pomiędzy trzydziestką i czterdziestką można uznać za dojrzały, jak cierpko skonstatował Sejer. Podczas wielu lat służby poszukiwali różnych rzeczy i wiele razy odnosili sukcesy. Lubili spokój lasów, dreszcz niepewności i pracę z psami. Złajanie biegnących zwierząt, trzask łamanych gałązek, szelest liści, brzęczenie tysięcy owadów. Zmysły w stanie najwyższego pogotowia. Wzrok utkwiony w ziemi notował najmniejsze szczegóły: niedopałki papierosów, nadłamane gałązki, resztki ognisk. Obserwowali zachowanie psów, a zwłaszcza ich ogony: czy poruszają się żwawo, czy nagle się zatrzymują, czy też zupełnie opadają i zwisają bez ruchu. Jednocześnie czekali na informację z komisariatu, że uciekinierów znaleziono gdzie indziej. Albo że bandyta znów zaatakował, a zakładnik odnalazł się cały i zdrowy lub leżał w rowie z pękniętą czaszką. Wszystko było możliwe.