Głos Morgana tchnął pijackim patosem. Mówi jak Geronimo, pomyślał Kannick. Nie tylko Errki jest szalony. Obaj mają nie po kolei w głowie. Może ja też jestem nienormalny? Jeżeli już o to chodzi, trudno było powiedzieć. Ale przecież mieszkam w domu poprawczym, a nie w zakładzie dla umysłowo chorych. Kto wie, może to jednak jest zakład dla umysłowo chorych? Nagle dostał ataku mdłości i starał się pozbyć wrażenia, że w gardle rośnie mu wełniana kulka. W pewnym sensie pasował do tego miejsca i do tych kolesi. Dobrze o tym wiedział.
– Czy twoja matka żyje? – zapytał nagle Morgan. Wyciągnął strzałę Kannicka ze ściany i przyglądał jej się z uwagą.
– Chyba tak – mruknął ponuro chłopiec.
– Zaraz, zaraz – warknął Morgan. – Czy naprawdę tak mało cię to obchodzi? Nie próbuj mi wmówić, że nie wiesz, czy żyje, czy nie. Moja matka żyje. Jest na zasiłku. Mam jeszcze siostrę, która prowadzi salon kosmetyczny.
– Więc pewnie przyszyje ci nos.
– Nie bądź taki cyniczny. Naprawdę dobrze sobie radzi. No więc, Kannick, czy twoja matka żyje?
– Tak.
– Na koszt państwa?
– Co?
– Znaczy: ma pracę czy jest na zasiłku?
– Naprawdę nie wiem.
– Przysyła ci pieniądze?
– Tylko paczki, od czasu do czasu.
– Dam ci dobrą radę na następne urodziny. Poproś o paczkę SlimFastu.
Kannick nie miał pojęcia, co to jest SlimFast. Pomyślał o matce, którą widywał bardzo rzadko. Odwiedzała go tylko wtedy, kiedy zadzwoniła do niej Margunn z wymówkami. Zwykle przynosiła mu czekoladę. Prawie zapomniał, jak wygląda. Niewiele ze sobą rozmawiali. Matka właściwie nigdy na niego nie patrzyła, tylko rzucała ukradkowe spojrzenia, a potem kuliła się i z przerażeniem odwracała wzrok. Nagle pomyślał o czymś, co zdarzyło się dawno temu. Pewnego dnia wrócił ze szkoły, zatrzymał się w drzwiach do kuchni i spojrzał na nią. Wyglądała inaczej. Jej włosy nagle urosły o jakieś trzydzieści centymetrów, w jeden dzień, który on spędził w szkolnej ławce.
– Kupiłaś sobie perukę? – zapytał.
Odłożyła na bok brukowca, którego wcześniej czytała, i przyjrzała się z niechęcią synowi.
– Nie, nie kupiłam. To prawdziwe włosy, tylko specjalnie przymocowane.
– Co? – Zdziwił się tak bardzo, że aż usiadł przy stole. Nie tylko włosy się zmieniły. Jej paznokcie nagle stały się długie, ciemnoczerwone i błyszczące, jak lakier na nowym samochodzie.
– Co to znaczy „przymocowane"? – spytał z niekłamaną ciekawością. – Są przyklejone?
– Tak. Będą się trzymać przez kilka tygodni.
Potrząsnęła głową, rozkładając je na plecach w wachlarz, żeby mu zademonstrować. Nowa fryzura przydała jej powagi. Wyraz jej twarzy zmienił się, wyprostowała się, nosiła się jak królowa.
Pokusa była zbyt wielka. Kannick szybko nachylił się nad stołem, brudną dłonią chwycił garść włosów. Szarpnął i nic. Dziwne.
– Ty idioto! – wrzasnęła, wstając od stołu. – Wiesz, ile kosztowały?
– Mówiłaś, że są przyklejone.
– A ty oczywiście musiałeś spróbować, czy przypadkiem nie dadzą się wyrwać?
– Kto ci je zrobił?
– Moja fryzjerka.
– Ile kosztowały? – spytał ponuro.
– Chciałbyś wiedzieć, nie? Ale to nie twój interes. Nie masz swoich pieniędzy.
– Nie mam, bo mi nie dajesz kieszonkowego.
– A za co masz niby dostawać kieszonkowe? W domu nawet palcem nie kiwniesz!
– Nigdy mnie o nic nie prosisz.
– A co ty właściwie potrafisz? – Nagle pochyliła się nad stołem i rzuciła mu wyzywające spojrzenie. – Czy ty w ogóle cokolwiek potrafisz zrobić, Kannick?
Zaczął zeskrobywać plamę zaschłego dżemu z obrusa. Nic nie przychodziło mu do głowy. Niezbyt dobrze radził sobie z czytaniem, w sportach był beznadziejny, ale nikt nie mógł z nim wygrać w strzałki. O tym nie wspomniał.
Później, kiedy weszła pod prysznic, chowając nowe włosy pod foliowym czepkiem, zajrzał do jej torebki. Wiedział, że nie znajdzie tam pieniędzy. Była sprytniejsza od Margunn i zabierała je z sobą. Ale znalazł paragon od fryzjerki. Trudno mu było odcyfrować odręczne pismo dorosłej osoby, ale tym razem postarał się. Włosy i paznokcie – dwa tysiące trzysta koron, zapłacono gotówką. Poczuł, że wściekłość zapiera mu dech w piersiach. Z krzykiem poszedł do łazienki i szarpnął za zasłonę od prysznica.
– Tyle forsy! Wystarczyłoby na rower! – krzyczał. – Wszystkie inne dzieci mają rowery!
Zaciągnęła zasłonę.
– Włosy rosną same – krzyczał – i to za darmo!
– Nie grzeb w moich rzeczach! – odkrzyknęła. – Potrzeba ci ojca, żeby ci pokazał, co to jest dyscyplina! Nigdy nie znajdę nikogo, jeżeli będę wyglądać jak wiedźma. Muszę dbać o urodę. To wszystko dla twojego dobra.
Przez zasłonę widział kontury jej ciała. Mógłby ją stamtąd wypłoszyć, gdyby naprawdę chciał. Mógł podejść do zlewu w kuchni i odkręcić kurek z zimną wodą. Wtedy woda pod prysznicem zrobiłaby się tak gorąca, że poparzyłaby ją. Ale nie miał na to ochoty. Ograna sztuczka.
Czuł się wyczerpany. Oparł czoło o kolana i westchnął. Dokuczał mu głód. Mężczyźni zjedli mu całą czekoladę. Wspomnienia z przeszłości nie dawały mu spokoju. Kiedyś wrócił wcześniej do domu. Matki nie było. Wpadła mu w ręce plastikowa butelka ze środkiem do udrażniania zatkanych zlewów kuchennych. Nagle przyszedł mu do głowy zabawny pomysł. Wiedział, jak działa: drobne, okrągłe, biało-niebieskie kryształki wsypywało się do zlewu, kiedy był zatkany, czyli prawie zawsze. Kontakt z wodą zmieniał je w żrący, cuchnący gaz. Znalazł pusty karton po mleku, wypłukał go starannie i wysuszył. Potem nasypał na dno sporą garść kryształków i poszedł do łazienki. Rozmontował odpływ wody pod brodzikiem, włożył karton do środka i założył kratkę na miejsce. Nigdy nie zapomni wrzasku matki, gdy weszła pod natrysk. Odkręciła kurek z ciepłą wodą, a trujący gaz wypełnił całą łazienkę. Wyskoczyła na korytarz, zanosząc się kaszlem. Wykrzykiwała najokropniejsze przekleństwa, jakie przyszły jej do głowy, a było ich sporo. Stworzył własną komorę gazową!
Morgan przerwał mu rozmyślania.
– Co jeszcze masz tam w środku? – zapytał. – Może znalazłbyś coś, czym mógłbym się obandażować?
Chłopak zastanowił się przez chwilę. Miał dziewięć różnych rodzajów strzał. Zapasową cięciwę. Woreczek nasadek i tubkę kleju. Wosk do cięciw. Szczypce. I bawełnianą szmatkę do czyszczenia celownika.
– Bawełniana szmatka – powiedział.
– Zakryje mi nos?
Kannick podniósł głowę i spojrzał na pożółkły kikut.
– Zakryje.
Morgan wstał i podszedł do futerału. Tkanina była żółta i puchata, podobna do tych, którymi czyści się szkła w okularach.
– Wyłażą z niej kłaki – ostrzegł go Kannick.
– Gówno mnie to obchodzi. Potrzebne mi coś do opatrzenia rany. Za każdym razem, kiedy ruszam głową, czuję powiew powietrza, a to mi przeszkadza. Widzę, że masz też taśmę – przyda się. Pomóż mi! – zawołał, machając szmatką.
Chłopak męczył się trochę, lecz manipulując grubymi palcami, udało mu się delikatnie umieścić szmatkę na nosie Morgana, po czym odgryzł zębami kawałek taśmy i mocno ją przykleił.
– Jaki uroczy – skomentował.
– No to się zabawimy! – zawołał chrapliwie Morgan, chwytając butelkę. – Przy butelce i z dziewczyną traci się poczucie czasu! – mrugnął do Kannicka.
Errki spał. Morgan wyglądał zabawnie z żółtą szmatą na nosie. Taką samą nosiła matka w pierwsze słoneczne dni wiosny, żeby ochronić nos przed poparzeniem, kiedy opalała się za domem, pomyślał Kannick. Leżała tam z rozłożonymi nogami, żeby słońce mogło dosięgnąć każdego zakamarka jej skóry. Czasami ją podglądał. Zauważył w tym miejscu trochę ciemnych kręconych włosów. W miejscu, w którym był Polak i gdzie został powołany do życia. Matka nie mówiła mu o tym dosłownie, ale wiedział, że to prawda. Próbował sobie dokładnie przypomnieć chwilę, kiedy fakt ten stał się dla niego oczywisty, ale bez powodzenia.