Выбрать главу

William Tenn

Kustosz

9 maja 2190 roku.

No, udało się! Mało brakowało, ale na szczęście mam bardzo podejrzliwą naturę. Omal nie skradziono mi mego zwycięstwa, mego spełnienia, ale byłem sprytniejszy od nich. W efekcie mogę z radością odnotować w tej mojej ostatniej woli i testamencie, że oto zaczynam ostatni rok swego życia.

Nie, bądźmy dokładni. Ostatni rok mego życia, rok, który spędzę w otwartym grobie, lak naprawdę rozpoczął się dzisiaj w samo południe. Wówczas, gdy na drugim podziemnym piętrze Muzeum Współczesnej Astronautyki po raz trzeci z kolei nastawiłem aparat i otrzymałem wynik kompletnie negatywny.

Oznaczał on, że ja, Fiyatil, byłem jedyną istotą ludzką na Ziemi, która pozostała przy życiu. Ileż musiałem walczyć, aby dostąpić tego wyróżnienia!

No, ale już po wszystkim, jestem niemal całkowicie pewien. Dla spokoju przez następny tydzień codziennie będę schodził i sprawdzał antropometr, ale nie sądzę, żeby była jakakolwiek szansa, żebym otrzymał pozytywny odczyt. Stoczyłem ostatnią, absolutnie ostateczną i rozstrzygającą bitwę z siłami prawości — i zwyciężyłem. Pozostawiono mi bezpieczne, nie kwestionowane prawo do posiadania własnej trumny i już nic mi nie pozostało, tylko dobrze się bawić.

A to nie będzie takie trudne. W końcu planowałem te przyjemności całymi latami! Ale kiedy ściągnąłem strój z oksydowanego berylu i poszedłem na górę, na słońce, nie mogłem nie pomyśleć o reszcie. Gruzeman, Prejaut, a może nawet Mo-Diki. Byliby tutaj razem ze mną, gdyby mieli choć trochę mniej zapału do nauki, a nieco więcej rozsądnego realizmu.

Z jednej strony szkoda. Ale to właśnie czyni moją służbę bardziej odpowiedzialną i chwalebną. Usiadłszy na marmurowej ławie pomiędzy statuami Kosmonauty i Kosmonautki dłuta Rozinskiego, wzruszyłem ramionami i odrzuciłem wspomnienia o Gruzemanie, Prejaut i Mo-Dikim.

Oni przegrali, ja nie.

Rozparłem się wygodnie, po raz pierwszy od ponad miesiąca. Moje spojrzenie prześliznęło się po olbrzymich figurach z brązu wznoszących się nad moją głową, po owych dwóch rzeźbach tęsknie zwróconych ku gwiazdom — i wybuchnąłem śmiechem. Absolutna niestosowność mojej kryjówki po raz pierwszy mnie uderzyła — pomyślcie tylko, Muzeum Współczesnej Astronautyki! To coś, wywołane niewiarygodnym napięciem nerwów i pięciodniowym zagryzaniem warg do krwi, ruszało się teraz w mojej krtani, zamieniło się w chichot, krótkie parsknięcie, a wreszcie z głębi serca płynący, rozgłośny śmiech, którego nie umiałem powstrzymać. Wszystkie sarny wyszły z parku koło muzeum i zatrzymały się przed marmurową ławą, na której Fiyatil, ostatni człowiek na Ziemi, dusił się, kaszlał, charczał i znów chichotał, ciesząc się swym starczym sukcesem.

Nie wiem, jak długo mogło to trwać, ale w końcu chmura, normalna, regularnie pełniąca służbę chmura antysłoneczna, prześliznęła się po tarczy słońca. To wystarczyło. Przestałem się śmiać, jak gdyby odcięto mi dopływ prądu i spojrzałem do góry.

Chmura przesunęła się i słoneczny blask rozlał się ponownie, ale ja mimo to zadrżałem.

Dwie ciężarne łanie podeszły bliżej i patrzyły, jak masuję sobie kark. Przez ten śmiech złapał mnie kurcz.

— Cóż, moje drogie — odezwałem się, przypomniawszy sobie cytat z jednej z moich ulubionych religii — wygląda na to, że w środku życia w końcu naprawdę spotykamy śmierć.

Patrzyły na mnie obojętnie, przeżuwając trawę.

11 maja 2190 roku.

Przez ostatnie dwa dni porządkowałem swoje rzeczy i robiłem plany na najbliższą przyszłość. Spędzić całe życie, przygotowując się spokojnie do roli kustosza — to jedno. Nagła świadomość, że się tym kustoszem zostało, że się jest ostatnim z sekty i z własnej rasy — jednocześnie w specyficzny sposób wypełnieniem i jednej, i drugiej — to zupełnie co innego. Rozpierała mnie szalona duma. Ale już w chwilę później przytłaczała mnie niewiarygodna, królewska wręcz odpowiedzialność, którą miałem podjąć.

Z żywnością nie będzie problemu. Na składzie w tym tylko budynku było dość paczkowanych posiłków, żeby wykarmić kogoś takiego jak ja przez dziesięć lat. a co dopiero przez dwanaście miesięcy. A wszędzie na tej planecie — od Muzeum Starożytności Buddyjskiej w Tybecie po Panoramę Historii Politycznej w Sewastopolu — znajdę podobne zasoby.

Rzecz jasna, jedzenie z puszki to jedzenie z puszki: jest to czyjś pomysł, jak powinno wyglądać moje menu. Teraz, gdy odleciał ostatni Afirmant, zabierając ze sobą ohydne pojęcie użyteczności, już nie muszę być takim hipokrytą. Wreszcie mogę sobie pozwolić na luksusy i kąpać swój język w niuansach smakowych. Niestety, dorastałem w latach dominacji Afirmantów i hipokryzja, którą nauczyłem się stosować przez sześćdziesiąt lat ukrywania własnych poglądów, zmieszała się z istotą mego charakteru. Dlatego wątpię, czy będę przygotowywał posiłki ze świeżej żywności w oparciu o starożytne przepisy.

A poza tym posiłki ze świeżej żywności oznaczałyby śmierć istot, które jeszcze żyją i radują się ostatnimi dniami. W obecnej sytuacji wyglądałoby to trochę głupio…

Nie musiałem też uruchamiać żadnej z automatycznych pralni. A uruchomiłem. Po co prać rzeczy, pytałem sam siebie, skoro mogę wyrzucić tunikę, gdy tylko się lekko ubrudzi i założyć świeżo wyprodukowane ubranie, jeszcze sztywne od matrycy, spod której wyszło?

Odpowiedź brzmi: przyzwyczajenie. Ideały Kustoszy sprawiają, że nie mogą zrobić tego, co Afirmant zrobiłby z łatwością na moim miejscu: zrzucić tunikę na ziemię i zostawić ją tam jak wielki, kolorowy kokon. Z drugiej strony wiele nauk Afirmantów, które mój świadomy umysł odrzucał uparcie przez dziesiątki lat, ku memu strapieniu przeciekły drogą osmozy do mojej podświadomości. Pomysł, żeby rozmyślnie zniszczyć coś tak funkcjonalnego, choć względnie mało estatycznego, jak brudna Tunika Męska, Letnia, Numer transportowy 2352558,3, pociąga mnie — nawet wbrew mej woli.

W kółko powtarzam sobie, że afirmanckie Numery Transportowe już nic dla mnie nie znaczą, nawet mniej niż nic. Są równie bez znaczenia, jak symbole na Arce Noego dla ładujących ją i pozostawionych na brzegu robotników.

Ale wsiadam do jednoosobowej kuli latającej, żeby zwiedzić dla rozrywki tereny muzeum, a coś w moim mózgu szepce: Numer 58184,72. Zaciskam zęby na łyżce z odgrzanym Białkowym Równoważnikiem Obiadu i spostrzegam, że żuję Numery Transportowe od 15762,94 do 15763,01. Nawet pamiętam, że należy do kategorii, którą należy wnieść na pokład na końcu i dopiero wtedy, gdy pokładowy przedstawiciel Ministerstwa Przetrwania i Ochrony odda się pod komendę pokładowego przedstawiciela Ministerstwa Podróży.

Obecnie po Ziemi nie chodzi nawet jeden Afirmant. Są teraz rozrzuceni pośród setki systemów planetarnych naszej Galaktyki, razem ze swoimi licznymi rządowymi biurami — z Ministerstwem Starożytności i Reliktów Przeszłości, w którym wszyscy wyznający Kustoszostwo musieli się zarejestrować. Ale to zdaje się nic nie znaczyć dla mojej idiotycznie wiernej pamięci, która nadal cytuje teksty zapamiętane dziesiątki lat temu przed egzaminami z Okoliczności Przetrwania — dawno zniesionymi i zapomnianymi nawet przez władze.

Ci Afirmanci są tak sprawni, tak straszliwie skuteczni i sprawni! Jako młody chłopak zwierzyłem się swemu, na nieszczęście gadatliwemu, towarzyszowi Ru-Sat, że w wolnych chwilach maluję obrazy na płótnie. Natychmiast rodzice za poradą mojego opiekuna szkolnego zgłosili mnie do miejscowej Dziecięcej Grupy Pracy Ochotniczej na Rzecz Przetrwania, gdzie wyznaczono mnie do malowania numerów i symboli na skrzynkach do pakowania. „Nie przyjemności, ale upór, upór i jeszcze raz upór może uratować rodzaj ludzki” — od tej pory przed każdym posiłkiem musiałem cytować odpowiedni fragment z katechizmu Afirmacji.