Выбрать главу

Pamiętam, co mój opiekun szkolny powiedział na ten temat wiele lat temu.

— Nie chodzi o to, Fiyatilu, że wierzymy, jakoby dzieci nie powinny mieć zabawek; po prostu nie chcemy, żeby przywiązywały się do jakiejś konkretnej zabawki. Rodzaj ludzki opuści tę planetę, która od początku była jego domem. Możemy wziąć ze sobą tylko takie stworzenia i przedmioty, które będą się nadawać do utworzenia innych istot lub przedmiotów niezbędnych do przetrwania tam, gdzie wylądujemy. A ponieważ nie możemy zabrać więcej, niż uniosą nasze statki, musimy spośród użytecznych przedmiotów wybierać te, które są najważniejsze. Nie weźmiemy czegoś tylko dlatego, że jest piękne, albo dlatego, że wielu ludzi w to wierzy, albo dlatego, że wielu ludzi uważa to za potrzebne. Weźmiemy to tylko dlatego, że nic innego nie wykona równie dobrze pożytecznej pracy. Oto dlaczego przychodzę co miesiąc do ciebie, żeby sprawdzić twój pokój, żeby upewnić się, że szuflady twojego biurka zawierają tylko nowe rzeczy, że nie popadasz w niebezpieczny sentymentalizm, który może prowadzić tylko do Kustoszostwa. Pochodzisz ze zbyt dobrej rodziny, żeby zostać kimś takim.

Mimo wszystko, zaśmiałem się w duchu, zostałem kimś takim. Stary Tobletej miał racją: pierwszym krokiem na drodze do kompletnej ruiny były szuflady biurka wypchane pamiątkowymi drobiazgami. Gałązka, na której usiadł pierwszy złapany przeze mnie motyl, siatka, w którą go złapałem, i sam ów pierwszy motyl. Kulka z papieru, którą rzuciła we mnie pewna dwunastoletnia dama. Podarty egzemplarz prawdziwej drukowanej książki — nie żadna tam fotokopia, ale coś, co kiedyś zaznało dotyku czcionki zamiast uderzeń elektronów. Mały drewniany model „Nadziei Człowieka”, statku gwiezdnego kapitana Karmy, który dostałem od starego kosmonauty na kosmodromie Lunar Linę wraz z wielką nieprawdziwych opowieści ilością kłamstw.

Ach, te pękate szuflady! Jakże nauczyciele i rodzice starali się wpoić mi schludność i nienawiść do wszelkiej własności! I oto, proszę, dożywszy sędziwego wieku, spoglądam z zadowoleniem na taką ilość należących do mnie arcydzieł, o jakiej nigdy nie marzył żaden rzymski cezar, żaden Wielki Chan.

Zaśmiewałem się jeszcze raz i ruszyłem na poszukiwanie kosmodromowych robotów. Leżały w różnych miejscach, niemal niewidoczne spod śmietniska, jakim stało się lądowisko promów kosmicznych. Po załadowaniu statków po prostu wędrowały po okolicy, dopóki nie skończył im się program. Powtórnie je uruchomiłem i nastawiłem na oczyszczenie lądowiska.

Coś takiego zrobię na każdym z jakichś dwustu kosmodromów na Ziemi i to jest główny powód, dla którego studiowałem robotykę. Chcę, żeby Ziemia w chwili śmierci wyglądała tak pięknie, jak to tylko możliwe. Obawiam się, że nigdy nie byłbym dobrym Afirmantem; za mocno się przywiązuję do jakiejś myśli.

Przy moim stanie ducha po prostu nie mógłbym wyruszyć w dalszą podróż bez najszybszego, choćby wyrywkowego zwiedzania Florencji. Naturalna rzecz.

Ale, co było do przewidzenia, straciłem głowę wobec olejów, marmurów i brązów. W opustoszałej Florencji nie było ani jednego mieszkańca, ale cudowne galerie pozostały. Przeszedłem się po ślicznym Ponte Vecchio, jedynym ze sławnych mostów na Arno, który uniknął zniszczenia podczas drugiej wojny światowej. Doszedłem do kampanili Giotta i drzwi do chrzcielnicy wykonanych przez Ghibertiego i ogarnęło mnie uczucie rozpaczy. Pobiegłem do kościoła Santa Croce, żeby zobaczyć freski Giotta i do klasztoru Św. Marka, obejrzeć Fra Angelico. Co ja zrobię przez jeden rok? Co zobaczę nawet w takim jednym mieście w ciągu dwunastu miesięcy? Mogłem rzucić okiem, przegalopować obok, ale co przez ten czas zobaczę? Byłem właśnie w ogrodach Boboli, rozpaczliwie próbując podjąć decyzję, czy obejrzeć „Dawida” Michała Anioła, którego już raz widziałem, czy też jakąś rzeźbę Donatella jeszcze nie oglądaną, gdy włączyły się alarmy.

Obydwa.

Dzień przed odlotem złożyłem mały antopometr, który pierwotnie skonstruowano do umiejscawiania kolonistów zagubionych w bagnach wenusjańskich. Miał zupełnie inną zasadę działania niż ten wielki, który znalazłem w Sali Urządzeń. Ponieważ obwody były niepodobne i zaprojektowano je do użytku w zupełnie różnych atmosferach, uznałem, że będą świetnie potwierdzać nawzajem swoje wyniki. Nastawiłem alarmy na częstotliwość odbiornika w mojej kuli latającej i odleciałem z muzeum zupełnie spokojny, że jedyną rzeczą, która może włączyć obydwa antropometry, będzie obecność drugiego człowieka.

Mocno zdezorientowany poleciałem z powrotem do muzeum. Obydwa urządzenia zareagowały w ten sam sposób. Alarm uruchomił się, wskazując na to, że na planecie nagle zmaterializował się Człowiek. Potem, gdy zniknęła przyczyna, obydwa alarmy wyłączyły się. Choćbym nie wiem ile razy nastawiał antenę wielokierunkową na każdym antropometrze, nie było najlżejszej wskazówki, że w granicach ich zasięgu, czyli trochę mniej niż w odległości roku świetlnego, była istota ludzka.

Dezorientacja ustąpiła miejsca silnemu uczuciu niepokoju. Coś tu na Ziemi było nie tak i nie chodziło o to, że Słońce miało za rok wybuchnąć. Możliwe, że mój humanistyczny umysł ślepo wierzy aparaturze, której w pełni nie rozumie, ale nie sądzę, aby antropometr działał w ten sposób, gdyby nie działo się coś rzeczywiście nienormalnego.

Do tej pory patrzyłem na tę planetę jak na statek, który był bliski zatonięcia, a siebie widziałem w roli kapitana zdecydowanego pójść z nim na dno. Niespodziewanie poczułem się, jakby statek był wielorybem.

Wiem, co trzeba zrobić. Wezmę zapas żywności do Sali Urządzeń i będę spał przy samych antropometrach. Alarm zazwyczaj trwa minutę albo dwie. Zdążę wstać, nastawić antenę i odczytać tyle danych, żeby wiedzieć dokładnie, skąd pochodzi sygnał. Wtedy wskoczę do latającej kuli i zbadam to. Rzeczywiście, bardzo proste.

Tylko że to mi się nie podoba.

17 maja 2190 roku.

Strasznie mi wstyd przed samym sobą. Tak tylko może się wstydzić stary człowiek, który w swoim grobie ujrzał duchy. To właściwie jest jedyna rzecz, jaką mam na swoje usprawiedliwienie. Zdaje mi się, że ostatnio za dużo myślałem o śmierci. Zbliżający się koniec Ziemi i Układu Słonecznego; moja własna śmierć, która jest z tym związana; śmierć milionów przedstawicieli niezliczonych gatunków zwierząt, śmierć starych, dumnych miast, które Człowiek wzniósł i zajmował przez wieki… Cóż, może skojarzenie z duchami, upiorami i innymi dziwnymi zjawiskami jest zrozumiałe. A już tak się bałem.

Kiedy tego ranka znowu włączył się alarm, odczytałem kierunek. Celem okazała się okolica Appalachów we wschodniej części Ameryki Północnej.

W chwili, gdy wysiadłem z latającej kuli i zagłębiłem się w bladobłękitną mgłę skrywającą wejście do jaskini, zacząłem rozumieć — i poczułem wstyd. Poprzez mgłę, która w jednym miejscu była rzadsza, a w innym gęstniała, ujrzałem kilka ciał leżących na dnie jaskini. Najwyraźniej ktoś musiał być żywy, skoro antropometr zareagował natychmiast, gdy tylko zasłona z oksydowanego berylu przerzedziła się, umożliwiając wykrycie obecności człowieka. Obszedłem górę dookoła, ale nie znalazłem drugiego wejścia do jaskini.

Wróciłem kulą do muzeum i zabrałem niezbędny sprzęt. Unieszkodliwiłem błękitną mgiełkę z berylu przy wejściu i ostrożnie wszedłem do środka.