Zresztą komu w dzisiejszych czasach potrzebna służba? W dodatku niepełnoletnia? Co gorsza, wśród potencjalnych pracodawców pewnie znaleźliby się jacyś „amatorzy cielęciny”, jak ten głupi Anglik, wtedy na Krecie, któremu musiała w końcu uciąć siurka, bo po dobroci nie chciał się odczepić…
Coś nieśmiało przebija się przez jej gorączkowe myśli. Podświadomość wysyła sygnały. Coś przeoczyła. Eureka! Stanisława załapała się na nauczycielkę tylko dlatego, że zna biegle kilka języków obcych. Księżniczka jest za młoda do pracy w tym zawodzie. Sto lat temu, mając szesnaście lat, mogłaby bez problemu zostać nauczycielką lub guwernantką. Ale przecież nie musi być nauczycielką, by znaleźć pracę, przy której jej zdolności znajdą zastosowanie. W Krakowie na uniwersytecie z pewnością znajduje się katedra filologii klasycznej oraz zapewne wydział teologii, a zatem… Są studenci, którzy muszą przedzierać się przez całe wagony literatury greckiej i łacińskiej. Jest też z pewnością orientalistyka. Tam dla odmiany będą zgłębiali język turecki i ormiański. Poza tym filologia słowiańska, gdzie znajomość bośniackiego i serbskiego jest w cenie. Studenci są zazwyczaj dość leniwi i w wielu przypadkach mają do dyspozycji niezłe pieniądze.
To jej szansa: tłumaczenia i korepetycje, czy też, jak to nazywają, konwersacje. Trzeba tylko podszlifować jeszcze odrobinę polski. Rozumie już biegle, mówi nieźle, ale czasem trochę się zacina. Klasycznej łaciny uczyła się od ludzi, którzy mówili nią jeszcze na co dzień. Z greką nie będzie problemu, miała osiem lat, gdy trafiła do Myry. To prawie jej język ojczysty.
Uśmiecha się do swoich wspomnień…
W sumie to proste. Minikamera za dwieście złotych. Kupując trzydzieści można się nieźle wytargować. Jeśli zaś zdobędzie się je z przemytu, bez ceł na optykę i elektronikę sięgających siedemdziesięciu procent wartości sprzętu, i bez podatku VAT, żrącego dalsze dwadzieścia dwa, można zejść poniżej dwudziestu złotych za sztukę… Do tego małe nadajniki o zasięgu około pięciuset metrów. Każdy trzeba nastawić na odrobinę inny zakres fal. Wszystkie należy zgrać tak, aby odbiornik nie miał problemów z odczytywaniem informacji. Wreszcie etap najtrudniejszy. Instalacja…
Zwyczajny poniedziałkowy wieczór w mieszkanku przy Plantach. Stanisława czyta sobie książkę. Dostała ją od kuzynki, ponoć to coś fajnego. Z pierwszych stron wydedukować można, że dzieło opowiada o przygodach egzorcysty – alkoholika. Tak, polska literatura zdecydowanie zeszła na psy… Ciekawe, swoją drogą, kto to napisał? Grafoman nieprzeciętny. Na wewnętrznej stronie okładki umieszczono fotografię autora. Paskudna gęba, zarośnięty jak artysta, nóż sam się w kieszeni otwiera… Stanisława ujęła w wysmukłą dłoń wachlarz i odpędziła dymek pachnący kalafonią, który napłynął z kuchni. Kuzynka Katarzyna pracuje. Zawaliła cały stół elektroniką, teraz coś lutuje. Od czasu do czasu smaruje łączone elementy kwasem siarkowym.
Dziwne zapachy nie przeszkadzają Stanisławie. Pracując w domu Sędziwoja przywykła do nich… Zresztą bywało, że cuchnęło tam znacznie gorzej, na przykład wtedy, gdy badał skład cielęcej krwi. Przez długie tygodnie zlatywały się muchy, a samo domostwo przesiąkło iście trupim odorem… Albo wielkie powietrze, epidemia dżumy w 1624 roku. Powszechnie sądzono wówczas, że woń gorącego octu ziołowego pozwala przeżyć chorym i uniknąć zakażenia zdrowym. Od tamtej pory ten zapach przyprawia ją niemal o histerię…
Kuzynka działa powoli i metodycznie. Opracowała schemat, zrobiła prototyp, wypróbowała… Nie spieszy się. Wszystko musi być wykonane bardzo starannie i zabezpieczone woskiem. Wprawdzie liczy na to, że już pierwszy dzień obserwacji przyniesie konkretne i wymierne efekty, ale z przyzwyczajenia montuje kamery tak, aby mogły wytrzymać co najmniej pół roku. W CBŚ chwalono ją za to, że myśli z wyprzedzeniem… Ale z drugiej strony, tak przecież trzeba. Zawsze musi być pewien margines błędu, rezerwa na czarną godzinę… Teraz jeszcze kontrola sprzętu. Gdzie wypróbować urządzenie? Najlepiej w jakimś neutralnym miejscu, gdzie przewala się dużo ludzi. Zna takie jedno opodal. Szkoła.
– Wychodzę! – woła w głąb mieszkania.
Kuzynka Stanisława mruknęła coś cicho, ale nie oderwała wzroku od książki…
Jak zawiesić szpiegowską aparaturę w samym środku miasta, przy dość ruchliwej ulicy? A co za problem? A zatem drelichowy kombinezon, śrubokręt wystający z kieszeni. Włosy spięte w kucyk, bejsbolówka koloru kombinezonu na głowę.
Cięć mieszka na parterze, w głębi podwórza. Katarzyna energicznie wali do jego drzwi. Otwiera pijany jak bela, wściekły. Obrzuca ją nienawistnym spojrzeniem. Gęba pokryta trzydniową szczeciną, owłosione łapska, mord w oczach. Nie wolno dopuścić, aby zaczął się zastanawiać.
– Potrzebuję trzymetrowej drabiny, najlepiej aluminiowej, z szerokimi szczeblami i zaczepem – aby kogoś kompletnie skołować, najlepiej zażądać od niego natychmiastowego dostarczenia czegoś, czego za żadną cholerę nie będzie w stanie zdobyć…
– Yyyy – dozorca spogląda z przerażeniem na dziewczynę.
– Człowieku, z życiem, przecież nie będę instalować czujnika po ciemku!
W CBŚ wyjaśnili jej dokładnie, że najważniejszą częścią potyczek słownych jest wyrobienie w przeciwniku głębokiego poczucia winy. Wreszcie cięć drepcze do pakamery i wyciąga długą, żelazną drabinę, uświnioną, jakby nią ziemię rył. W miejscach, gdzie korozja odsądziła lakier, połyskuje ruda rdza.
– Przetrzyj ją pan jakąś szmatą – wydaje dyspozycję i spogląda z naganą na zegarek.
Trzeba dać mu do zrozumienia, że zabiera jej cenny czas. Klnąc pod nosem mężczyzna czyści szczebelki kawałkiem starego waciaka. Wreszcie zarzuca drabinę na ramię.
– Dokąd? – pyta.
Urzędnicy z administracji nieźle go kiedyś wytresowali. Tylko chla tyle, że wszystko dokumentnie zapomniał. Trzeba mu przywrócić świadomość klasową.
– Czujniki wiesza się od ulicy… – w głosie Katarzyny brzmi nagana. – Chyba że woli pan mierzyć natężenie ruchu samochodów tu, na podwórzu…
Drepcze posłusznie przed bramę. Oparła drabinę o mur, ustabilizowała. Kazała potrzymać. Nad wejściem znajduje się akurat odpowiednia półeczka, stworzona przez szeroki, stiukowy portal. Dziewczyna wyjmuje z plecaka akumulatorową wiertareczkę i szybko instaluje kamerę. Laptop, kabelek, ustawienie ostrości. Dokręca śrubkę poprawiając kąt widzenia. Gotowe. Wyczepia kabel, zamyka komputer. Schodzi po szczebelkach.
– Dziękuję za współpracę. Zgłosimy się za miesiąc.
Odchodzi bez pożegnania. Dozorca długo stoi pod drabiną, wreszcie odrywa ją od ściany i niechętnie człapie z powrotem do komórki na podwórzu.
– Diabli nadali inspektorkę – mruczy pod nosem.
Inny na jego miejscu zastanawiałby się, co i w jakim celu zainstalowano na budynku, którym się opiekuje, ale jego myśli zaprząta wyłącznie niedokończona flaszka stojąca na stole…
Dachy można wymieniać na kilka sposobów. Można zamówić brygadę budowlaną. Rozgrzebią robotę, będą się – mówiąc fachowo – opierniczali przez dwa miesiące… Wreszcie odwalą totalną fuszerkę i zostawią po sobie koszmarny bałagan. Trzeba się liczyć także z tym, że połowa materiałów wyparuje w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Cena, której zażądają, będzie odwrotnie proporcjonalna do jakości pracy. Można też wynająć górali. Ci zrobią szybko i w miarę dokładnie, ale popyt na ich usługi jest wysoki i, niestety, ostatnio podśrubowali ceny. Nie należy ich ganić, pracują legalnie i muszą płacić horrendalne podatki oraz składki na ZUS. Można zatrudnić górali na czarno. Wyjdzie o dobrą jedną trzecią taniej. Ale nadal jest to drogo…
Materiały budowlane dzielą się na dwie kategorie. Dobre i złe. Na jakości nie należy oszczędzać. Po co robić tandetę, którą za pięćdziesiąt lat trzeba będzie wymienić? A zatem materiał musi być najlepszy. Tu znowu mamy do dyspozycji materiały drogie i tanie. Te drogie to towar z fakturą. Zarejestrowany obrót producenta obciążony składką na ubezpieczenie robotników oraz podatkiem. Ten sam materiał bez faktury można kupić o jedną trzecią taniej.
Alchemik pojawił się o szóstej rano. Przez wąską bramę na zaśmiecone podwórko wjechały dwie ciężarówki wyładowane dechami, belkami, łatami, sklejką, styropianem, blachą i masą innych produktów. Zaraz też pojawiło się dwudziestu robotników. Zręcznie wdrapali się na dach i z ogromną wprawą przystąpili do demontażu nadwątlonej konstrukcji. O ósmej ze swego mieszkania wyjrzał właściciel kamienicy.
– Sprawnie im idzie – ocenił.
– Fachowcy najwyższej klasy – potwierdził Alchemik.
– Coś śniadzi ci fachowcy – zauważył w zadumie staruszek. – Skąd pan ich wytrzasnął?
– Powiedzmy że to uchodźcy. Z Kosowa.
Dziadek wyszczerzył w uśmiechu pożółkłe od nikotyny i kawy zębiska.
– Powiedz pan z Czeczenii, to może uwierzę…
– Abchascy górale – Sędziwój spoważniał.
– Abchazja, coś mi to mówi…
– Dawniej prowincja Gruzji. Teraz się odrywa. To taki mały kraik na przedgórzu Kaukazu… Od Czeczenii dzieli ich całe pasmo górskie – alchemik nie wie, czemu dziadek ma coś do Czeczenów, ale woli wyjaśnić łopatologicznie.
Demontaż starego dachu, jeśli używa się nowoczesnych narzędzi, trwa stosunkowo krótko. Zerwali wszystkie dachówki. Nie nadają się już do ponownego użycia, ale zostały skrzętnie zgromadzone. Dalsza rozbiórka to robota dla dwudziestu chłopa na czternaście godzin. Robotnicy spali na dachu, dwu pilnowało materiałów. Jeszcze by lokatorom coś głupiego do łbów strzeliło…