Выбрать главу

– Może – to już przyznanie się do błędu.

– Książki – dopisuje agentka. – Mało tego…

– A co chcesz zrobić? – Stanisława zapomina o kłótni niemal natychmiast. Nie chowa długo urazy.

– W sumie to dość proste. Wytypować ulubione rozrywki i egzotyczne produkty spożywcze, do których jest przyzwyczajony. Włamać się do baz danych banków działających w systemie kart kredytowych Visa. Poszukać ludzi, którzy będą robili zakupy według określonego przez nas algorytmu, z uwzględnieniem konkretnych grup produktów. Potem, po ustaleniu numerów kart, rąbnąć dane z centralnego archiwum klientów i obejrzeć sobie zdjęcia…

Monika Stiepankovic i Stanisława Kruszewska urodziły się bardzo dawno temu. Ich doświadczenie życiowe determinuje sposób patrzenia na rzeczywistość. Dziesięć ostatnich lat istnienia Internetu to dla nich ledwo zauważalny detal historii. Zwłaszcza, że obie żyły w krajach, gdzie tego typu rozwiązania techniczne jeszcze się nie przyjęły. Stanisława patrzy na kuzynkę z niepokojem. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, jaką władzę skupia w ręce jej krewniaczka. Jaką potęgę…

Księżniczka też milczy i też jest przestraszona. Przeczucie mówi jej, że za dziesięć, może dwadzieścia lat, przyjdzie jej stoczyć walkę z systemami komputerowymi. Oszałamiające możliwości, o których mówi nad filiżanką herbaty nauczycielka, to dopiero początek… Monika raz już musiała uciekać. Opuściła Konstantynopol, zostawiła dom, pokoik pełen książek i na całe stulecia została dziką góralką… A teraz… teraz nawet nie będzie namacalnego wroga, któremu można by rozpłatać brzuch bułatowym sztyletem. Teraz niebezpieczeństwo kryło się będzie gdzieś tam, w pajęczynie magistrali światłowodowych, łączących serwery i banki danych.

– Skąd podejrzenie, że używa karty? – pyta Stanisława.

Ona sama ma dwie. Jedną wystawił bank na Jersey, drugą Narodowy Bank Tuwalu. W razie gdyby ktoś zechciał walczyć z trzymaniem oszczędności w jednym raju podatkowym, Stanisława przepompuje je do drugiego.

– To w dzisiejszych czasach najlepsza metoda rozporządzania gotówką, oczywiście jeśli się nią dysponuje. A on miał miesiąc temu około trzydziestu tysięcy złotych za sprzedaną sztabę – cierpliwie tłumaczy była agentka. – Dlatego założyłam, że posługuje się kartą… Ale skoro nie potrafimy określić dokładnie, co za nią kupuje, to kicha.

– Słyszałam, że w Warszawie jest specjalistyczny sklep z winami bułgarskimi. Oczywiście mają w ofercie także te, jak to się mówi, z górnej półki. Być może istnieje taki sam z winami typu tokaj. Jeśli Sędziwój zechce delektować się jakimś rzadkim rocznikiem… Chyba warto to sprawdzić?

– Niewykluczone, że masz rację… Ale ja wymyśliłam coś jeszcze. Skoro lubi tradycyjne piwo, takie jakiego nikt już dziś nie produkuje, to może warto uwarzyć beczkę i zastawić pułapkę? Tylko, choroba, jak zdobyć przepis sprzed czterystu lat?!

Stanisława patrzy na kuzynkę z zainteresowaniem.

– Uwarzyć mogę nawet u nas w domu…

– Umiesz? – oczy Kasi robią się okrągłe ze zdumienia.

– A co za filozofia? Za trzy tygodnie będzie gotowe. Tylko problem z tym, jak je sprzedać… Ustawimy się na rynku z transparentem?

– Jeden z lokali na Starym Mieście jest własnością CBŚ – zniża głos. – Urozmaicimy nieco ofertę serwowanych trunków.

– Już nie pracujesz w CBŚ.

– Ale nadal posiadam kilka użytecznych kontaktów… Trzeba nawarzyć tego piwa…

Bośniacka księżniczka nie zna polskiego przysłowia. Przyjmuje wypowiedź informatyczki zupełnie naturalnie.

* * *

– Jak ją zlikwidować? – pyta biolog.

Przełyka nerwowo ślinę. Dymitr spogląda na niego mrużąc oczy.

– Przede wszystkim uspokój się, człowieku – warczy, – jeśli chcesz w życiu coś osiągnąć, to musisz nauczyć się zabijać. Chciałeś wykończyć setkę dziewuszek, a masz opory przed stuknięciem w łeb jednej kobitki?

– W łeb…

– Tak tylko pomysł rzuciłem. Można przecież inaczej. Najlepiej będzie, jeśli upozorujesz wypadek.

– A może wpuścić jej jadowitego węża?

Wspólnik patrzy na niego uważnie. Rozważa pomysł.

– Tylko jakiego?

– Na pewno nie żmiję. Jej jad działa za słabo. Wystarczy mieć mocne serce i godzinkę poleżeć. Może żararaka? To agresywne bydlę, ma pół metra długości…

– Skuteczność?

– Sto procent. Jeśli antidotum poda się w ciągu dwudziestu minut po ukąszeniu, spada do sześćdziesięciu. Ale skąd w tym mieście w dwadzieścia minut zdobędą surowicę? Tylko pytanie, czy jad działa na takie jak ona.

– Tak.

– Skąd wiesz?.

– Zaufaj mi. Mam swoje doświadczenia… Jak sądzę, weźmiesz węża ze swojej hodowli?

– Oczywiście.

– Ktoś może cię namierzyć?

– Nie są nigdzie rejestrowane, a i kupiłem z lewego źródła…

– Handlarza dorwą i dla złagodzenia wyroku sypnie także ciebie… Nie pomyślałeś?

– Spokojna marchewka. Nie wie kim jestem i kojarzy mnie tylko z widzenia. Za kilka dni będę gotowy…

* * *

Środowa noc jest chłodna. Księżniczka Monika Stiepankovic pracuje nocami. W łazience nie ma gdzie podłączyć laptopa. Na szczęście naród radziecki już dawno rozwiązał ten problem. Wykręciła jedną żarówkę, w gniazdo wetknęła kupionego od Ruskich „złodzieja”. Kabel ledwo starczył… Pracuje. Dwa specjalistyczne słowniki, wydane jeszcze przed pierwszą wojną światową, zdobyła w antykwariacie. Czasem musi z nich skorzystać – jak się okazało, zapomniała niektórych słów. Inne brzmią jej zupełnie obco. Greka, którą się posługiwała, nieco różni się od tej z czasów Peryklesa.

Pięć godzin pracy, dochodzi trzecia. Dwadzieścia stron tłumaczenia, po piętnaście złotych za stronę… Niezła zapłata za zarwaną noc. Ale ma jeszcze cztery godziny, które można poświęcić na sen. Śpi zawsze bardzo głęboko, szybko odzyskuje siły.

Kierowniczka skrada się jak stara hiena. Monika słyszy jej kroki, gdy ta jest o nie więcej niż dwa metry od drzwi. Ups, wpadka. Nie zdąży poskładać swojego kramiku. Co robić? No to gramy va banąue.

Baba otwiera drzwi znienacka. Co sobie wyobrażała? Wszystko tylko nie to… Zakładała kilka hipotez roboczych: potajemne palenie marihuany, picie alkoholu, może uprawianie seksu z jakimś przemyconym chłopakiem? Tymczasem zastaje swoją podopieczną, która w zadumie studiując opasłą księgę, z wprawą stuka w klawisze laptopa. Monika udaje, że z zamyślenia wyrwał ją dopiero skrzyp drzwi, podnosi wzrok i widząc kierowniczkę obdarza ją uśmiechem, po czym spokojnie wraca do pracy. Dobrze gra, wygląda zupełnie naturalnie.

Kobieta przeżywa chwilę głębokiej konsternacji. Widok uczennicy pogrążonej w lekturze w pierwszej chwili ją uspokoił. Nie dzieje się nic złego, Serbka coś sobie przepisuje siedząc na wannie. W następnej sekundzie w głowie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapalają się kolejne paragrafy regulaminu. Wychodzi na to, że dziewczyna złamała co najmniej połowę.

– Co ty tu robisz? – z gardła baby dobiega warkot.

Czyli nie udało się…

– Uczę się starożytnej greki – odpowiedź jest konkretna i rzeczowa. – Fascynujący język…

Nie znać w niej lęku, jak gdyby robiła najbardziej naturalną rzecz pod słońcem.

– W środku nocy? – sapie ze zdumienia kierowniczka.

– Nie mogę zasnąć…

Już wie, że popełniła fatalny błąd taktyczny, zaczęła się tłumaczyć… niedobrze.

– Regulamin mówi wyraźnie, że o dwudziestej drugiej macie być w łóżkach – syczy kobieta. – A tobie się wydawało, że cię to nie dotyczy? Bez przerwy wycinasz jakieś numery, włóczysz się nie wiadomo gdzie… Od jutra masz szlaban.

– Co to znaczy? – dziwi się księżniczka.

Zna słowo „szlaban”, ale kojarzy jej się wyłącznie z budką dróżnika i przejściem przez tory.

– Będziesz, moja droga, siedzieć na tyłku pod kluczem, dopóki nie wyjaśnimy sobie paru faktów – cedzi słowa. – Dziś po południu przyszedł list od dyrekcji szkoły… Podobno pojawiłaś się tylko pierwszego dnia i tylko na dwóch lekcjach.

Mózg przez chwilę analizuje informacje. Co ta kobieta bredzi? Ach, jasne. Zapisali ją przecież do tamtego obrzydliwego ogólniaka, z którego zwiała. Cholera. Może trzeba było poinformować kierowniczkę o zmianie miejsca nauki?

– Marsz do łóżka, jutro się z tobą rozprawię – warczy baba i znika w drzwiach.

Co zatem robić? Możliwości jest sporo… Najpierw musi zapisać pracę a później umyć się dokładnie. Wraca do sypialni. Cztery pozostałe dziewczyny śpią głęboko. Księżniczka nie lubi awantur. A ta, która nastąpi jutro, będzie naprawdę solidna. W dodatku babsztyl poważnie zechce potrzymać ją pod kluczem. Draka zacznie się pewnie zaraz po śniadaniu. Potrwa godzinę albo i lepiej, a przecież o ósmej trzeba być w szkole. Gdyby opuściła francuski, Stanisławie będzie przykro…

A zatem? W drogę. Pakuje się szybko i metodycznie, nie zapalając światła. Nie musi. Widzi w ciemności jak kot, choć już na przykład czytanie po ciemku bardzo męczy jej oczy. W sumie nie ma specjalnie dużo rzeczy. Trzy tomy słownika, laptop, walkman, kilka kaset. Tymczasowe dokumenty, choć na wiele jej się nie przydadzą, bielizna, sweter na zmianę. Pieniądze, cienki pliczek banknotów… W kieszeń. Ubiera się cicho i ściele łóżko. Lubi zostawiać po sobie porządek.

Można by jeszcze napisać list pożegnalny. Tylko właściwie do kogo i po co? Trzeba. Kultura być musi, gościna była jaka była, ale wypada za nią podziękować. Na kartce z zeszytu skrobie krótkie pożegnanie i kładzie na poduszce. Rano znajdą. Spogląda na zegarek. Czwarta. Rolki do plecaczka. Drzwi na dole są zamknięte, w oknach na parterze kraty. Ale tu, na drugim piętrze, ich nie ma… Zatem torba na ramię. Otwiera okno i wychodzi na wilgotny od rosy gzyms. Do rogu budynku dziesięć kroków bez asekuracji. Bywało gorzej…

Piorunochron ze stalowej linki. Solidne zaczepy wpuszczone w mur jeszcze w trakcie budowy. Spuszcza się na dół z wprawą. Jeszcze tylko dwumetrowe ogrodzenie z siatki na stalowej ramce, i już stoi na chodniku. Maszeruje dziarsko w noc. Na piętrze w sypialni jej grupy zapala się światło. Kierowniczka postanowiła ją ponownie skontrolować i odkryła ucieczkę… Ale oczywiście jest już grubo za późno…