Выбрать главу

– To by nawet pasowało.

– Nie możemy tego do końca założyć, ale może trzeba się będzie przejść i z ptaszkiem porozmawiać… Na razie sprawdzę jak inne filmy.

Trasę mercedesa można było prześledzić. Jeepa niestety nie. Wprawdzie kamery wychwyciły kilkanaście takich pojazdów, a system wyrysował ich trasy, ale nie było wiadomo, który jest tym poszukiwanym.

Zamyśliła się głęboko.

– Mogłybyśmy wykorzystać bazę do identyfikacji alchemika – powiedziała wreszcie. – Ale to po powrocie…

– Powrocie?

– Jest szesnasta. Nie wiem, czy zastaniemy naszego ptaszka w domu, ale można spróbować.

Wydrukowała sobie fotografię z dokumentacji, a potem wylogowała się z systemu i odłączyła komputer od stałego łącza.

* * *

Niewielka cela, półkoliście sklepiony sufit, okienko wychodzące na zamknięty dziedziniec. Po lewej stronie rząd portretów dawnych opatów i generałów zakonu. Po prawej ciężki, dębowy regał, zastawiony oprawionymi w skórę woluminami. Kilkaset ksiąg, najstarsze, sądząc po plecionych kapitałkach, pamiętają szesnaste stulecie. W kącie klęcznik z pulpitem, na nim otwarty brewiarz. Stare biurko z pociemniałego drewna orzechowego, wysokie renesansowe krzesło z rzeźbionym oparciem. Drugie składane dla gości. Ceglana podłoga, nierówna, wytarta przez tysiące stóp.

Mnich za biurkiem lustruje przybysza wzrokiem. Alchemik nie pamięta, że na ścianie naprzeciw okna wisi kilka portretów dobroczyńców i przyjaciół zakonu. W tym także jego… Wyblakłe oczy starca przenoszą się z twarzy gościa na portret i z powrotem. Podobieństwo jest uderzające. Gdy przed dwudziestu laty obejmował tę funkcję, przekazano mu kilka sekretów zakonu. Został też ostrzeżony, że kiedyś może nadejść dzień, gdy dawny przyjaciel powróci.

– Czego żądasz, synu? – zapytał, gestem wskazując krzesło.

– Zakon dominikanów zawsze był bliski mojemu sercu – Sędziwój nie odpowiedział wprost. – Czasy mamy ciężkie, więc jak to bywało w przeszłości, chciałbym wesprzeć was skromnym datkiem.

Połówka sztabki ze szwajcarskimi oznaczeniami spoczęła na blacie z cichym brzęknięciem.

– Czy wyznaczasz cel, na który mamy to przeznaczyć?

– Lepiej znacie swoje potrzeby…

Mnich w zadumie zważył kawałek metalu w dłoni.

– A więc ciągle żyjesz – mruknął – opowiadano mi o tobie. Jesteś alchemikiem…

– Owszem. Ale i wasz zakon zawsze parał się tą sztuką. Nawet kiedyś podpaliliście przy okazji miasto…

– Stare dzieje. Wypadek przy pracy – uśmiechnął się opat. – Zresztą sami też ucierpieliśmy, bo pożar strawił w pierwszej kolejności naszą siedzibę…

– Jak widziałem i dziś wasza pracownia nie stoi pusta. Obiło mi się o uszy, że istnieje tajna bulla papieska piętnująca „fałszywą naukę alchimistów”.

– Owszem, swojego czasu taka obowiązywała, jednak Jan XXIII ją uchylił na wieść, że mnisi prawosławni na świętej górze Atos podjęli prace. Nasz zakon, jako od wieków zgłębiający tajniki alchemii… Zresztą wiesz o tym.

– Wiem.

– Nie przybyłeś, synu, po to, aby nas oświecić?

– Jeśli wyrazicie takie życzenie.

Mnich pokręcił głową.

– Życie wieczne to zbyt duża pokusa – powiedział. – Duch ludzki jest zbyt słaby, by stawiać go przed takim wyzwaniem.

– Nie przesadzajmy z tą wiecznością… – skrzywił się.

– Kto wie, jak długo przeżyjesz? Może całe milenium… Zawsze byłeś naszym przyjacielem, więc będzie nam miło, jeśli nadal będziemy mogli wyświadczać sobie nawzajem przysługi.

Sędziwój skłonił głowę, ale nie odrzekł nic.

– Jak możemy się zrewanżować za hojną ofiarę? – zapytał opat.

– Ofiary wręcza się z potrzeby serca. Jednak istotnie przybyłem, by prosić was o pewien drobiazg.

– Jeśli tylko będzie to w naszej mocy…

Milczał przez chwilę.

– Usiłowałem odnaleźć piątkę moich uczniów. Prawdopodobnie nie żyją, ale muszę spróbować.

– Jak możemy ci pomóc?

– Gdyby ktoś o mnie pytał, dajcie mu to – położył na blacie wizytówkę z numerem telefonu komórkowego.

– Spełnimy twoją prośbę…

– Jeszcze jedno pytanie. Widzę, że idziecie z duchem postępu i wasz mały arsenalik zaopatrzony został w broń automatyczną… Ale czy gdzieś pod ścianą nie znajdzie się skrzynka z kulami do krócicy? Potrzebuję kilku sztuk.

– Choćby i cały kilogram – na twarzy opata pojawił się uśmiech.

* * *

Mercedes parkuje na trawniku, a zatem ptaszek prawdopodobnie jest w domu. Czteropiętrowy blok w Nowej Hucie. Drzwi jak każde inne, dwa zamki gerdy.

Pokazała kuzynce, gdzie ma stanąć. Stanisława wyjęła z torebki nagana. Może się przydać. Katarzyna zadzwoniła i cofnęła metr od drzwi. Uśmiechnęła się słodko, żeby gangster, gdy spojrzy przez wizjer, zobaczył mile wyglądającą dwudziestolatkę. Nie spojrzał, otworzył od razu. Na widok blondynki z warkoczem aż oblizał się w duchu.

I w tym momencie czubek buta trafił go miedzy nogi. Gdy leciał do przodu, zainkasował dwa kolejne kopniaki: w splot słoneczny i szczękę. No dobrze, to ostatnie uderzenie trochę jej nie wyszło, za to złamała mu nos…

– Yyyy – zawył, gdy już mógł złapać oddech.

– Centralne Biuro Śledcze – pokazała mu legitymację.

A potem wepchnęła do mieszkania i weszła za nim. Stanisława szybko zlustrowała wszystkie cztery pokoje. Nikogo.

– Mam prawo do adwokata – wybełkotał.

– Gówno – powiedziała z przekonaniem i przyładowała mu jeszcze raz. – Gdzie byłeś dziś rano między szóstą a ósmą?

– W domu – odparł szybko i zaraz pożałował.

Umiejętnie zadany kopniak w kolano jest potwornie bolesny.

– Kłamiesz. Nie słyszałeś, że organom ścigania należy mówić wyłącznie prawdę? Co ci się stało w nogę?

Któreś z uderzeń musiało uszkodzić opatrunek; na dresie pojawiła się plamka krwi

– Skaleczyłem się…

– Kasiu – Stanisława pojawiła się w drzwiach kuchni z bułatowym sztyletem w ręce. – Miałaś rację.

– Gdzie jest dziewczyna? – agentka zwróciła się do byczka.

– Nie wiem.

Stanisława przeżyła czterysta lat, ale dotąd sądziła, że wyrażenie „wdeptać kogoś w podłogę” to tylko taka przenośnia. Efekt działań kuzynki był na tyle paskudny, iż cofnęła się do pokoju. Katarzyna skończyła. Dresiarz leżał na ziemi i charczał. Złamana ręka, potrzaskane żebra, zapuchnięte oko, zęby jak perły rozsypane po całym przedpokoju.

– Skłamiesz raz jeszcze i nie żyjesz – powiedziała spokojnym, rzeczowym tonem. – I zrobię to tak, żeby wyglądało na robotę psychopaty – zacytowała kwestię zasłyszaną w jakimś filmie.

Uwierzył natychmiast.

– Naprawdę nie wiem – połamanymi palcami zasłonił się przed kolejnym ciosem. – Poszliśmy ją porwać z chłopakami, pobiła nas czterech, wtedy szef użył strzelby usypiającej…

– Zaczął gadać – poinformowała kuzynkę. – Dalej. Gdzie ją zabrał?

– Nie wiem. Pewnie do siebie.

– Gdzie mieszka? – zainteresowała się Katarzyna.

– Nie wiem…

– Nie pasuje.

Kuzynka znowu musiała wyjść. Gdy wróciła, dresiarz był już gotów zeznawać dalej. Kasia myła ręce pod kranem w kuchni. Buty trzeba będzie kupić nowe. Takie plamy ciężko wywabić.

– Naprawdę nie wiem – wycharczał. – Przysięgam. Kontaktujemy się z nim na komórkę.

– Numer – warknęła.

– To on dzwoni do nas. Jak jesteśmy potrzebni. Czasem raz w miesiącu, czasem rzadziej… Ale nie podaje nigdy swojego numeru.

Wzięła ze stolika jego telefon. Schowała do kieszeni.

– Po co ją porwał?

– Nie wiem, nie mówił nam.

Uniosła stopę do góry.

– A co dla niego robiliście? – zapytała.

– Włamania do mieszkań. Do kolekcjonerów; stare księgi, obrazy, dawna broń. Aż nas to zdziwiło. To nie była taka zwykła dziewuszka – dodał wypluwając jeszcze jeden złamany ząb. – Spuściła nam czterem łomot. Ona się tak szybko ruszała… Jakby nie była człowiekiem. Ugryzła mnie w nogę jakoś tak, że wyrwała dziurę jak po strzale z obrzyna…

– Jak się nazywa wasz szef? – zapytała mrużąc nagle oczy.

– Kazał mówić na siebie Dymitr.

Agentka zamyśliła się na chwilę.

– Jakbyś sobie coś przypomniał – wycedziła, – to masz zadzwonić. Jeśli włos jej spadł z głowy, wrócę, i cały blok usłyszy, jak umierasz.

Pokiwał zdefasonowaną gębą. Wyszły na korytarz.

– Jej? – zapytała tylko dla porządku.

– Nie sądzę, żeby w Polsce znalazł się drugi sztylet z bułatu. Po co Dymitr porwał naszą księżniczkę?

– Może ma to być przynęta na ciebie? – spojrzała z troską na kuzynkę. – O ile to ten Dymitr, o którym wspominałaś…

– Ja mu dam przynętę – zakręciła bębenkiem nagana.

* * *

Usłyszała ich kroki, gdy byli jeszcze daleko na korytarzu. Dwu. No cóż, bywało gorzej. Nie, w sumie nigdy nie bywało gorzej. Zawsze były szanse się bronić. Nóż w ręce, szabla, czasem same pięści… Zakuwano ją w kajdany, wiązano, ale zawsze jakoś potrafiła się uwolnić. Łańcuchem od kajdan też można udusić lub rozbić strażnikowi głowę… A teraz leży związana jak baleron… Cholera.

Przymknęła oczy. W odzyskaniu wolności nie będzie się liczyła siła, czy nawet jej szybkość drapieżnika. Tym razem jedyną nadzieję może pokładać w swoim umyśle. Jak sprowokować porywaczy, by ją uwolnili?

Weszli nieoczekiwanie. Liczyła uważnie. Dwa rygle w drzwiach i zamek zamknięty na dwa razy. Nie jest dobrze. Zamknęli drzwi za sobą. Na klucz. Ale nie zostawili na zewnątrz wspólnika, który zasunąłby rygle. A zatem trzeba drani pozabijać, zabrać klucze i droga ku wolności stoi otworem. No cóż, łatwe to nie będzie…

– Wiemy, że nie śpisz – warknął jeden z mężczyzn.

Otworzyła oczy. Twarz, przystojna, choć szczurowata, zdradzająca pewną nieuchwytną obcość. Coś się malowało w zimnych oczach. Rozwiązłość? Chyba tak. Pedofil? Niewykluczone. A zatem dobra nasza. Niech spróbuje ją zgwałcić. Wystarczy, że oplecie mu uda wokoło ciała i wyciśnie duszę, zanim gość zdąży mrugnąć… Przeniosła spojrzenie na drugiego. I zmartwiała. Sieklucki, nauczyciel biologii… Nie miał na twarzy maski, nie starał się w żaden sposób ukryć, a zatem zabiją ją. Pozbędą się, żeby nie mogła drania rozpoznać.