– Eter jest niezły – westchnął. – Piłem go kiedyś tu, w Krakowie, z Przybyszewskim i Tadeuszem Boyem-Żeleńskim. My artyści…
Nagle złapał się za żołądek i bez słowa osunął na ziemię. Alchemik, walcząc z bezwładem, wstał. Zatoczył się, ale oparł o komodę i zdołał utrzymać na nogach. Dymitr wymiotował jak wulkan.
– Chlorek złota – warknął Sędziwój. – Podobny, prawda? Wiedziałem, że wcześniej czy później trafię na kogoś takiego jak ty.
Powietrze falowało jak zielonkawe morze, ale dobrze widział wroga ciągle skulonego na podłodze.
– Cholernie silna trucizna… – szepnął. – Ale nie martw się. Większość zdołałeś zwymiotować…
Dymitr spojrzał na niego z bezrozumną nadzieją.
– Dwa morderstwa, jedno usiłowanie i dwa planowane – głos mistrza stał się zimny. – I pewnie szereg innych sprawek na przestrzeni ostatnich czterystu lat.
Uczeń rzucił się konwulsyjnie i usiłował wczołgać pod stół. Alchemik wyjął zza pasa krócicę.
– Żegnaj, były przyjacielu. Dosięga cię ręka sprawiedliwości, tedy po chrześcijańsku wybacz mi mój uczynek – zacytował starodawną rotę kata.
Wiele razy brali obaj udział w egzekucjach. W XVII wieku była to jedna z nielicznych rozrywek fundowanych obywatelom przez władze miasta…
Oczy Dymitra spoglądały na niego ze skrajnym niedowierzaniem.
To już? – zdawał się pytać wzrok. – Czy po to przeżyłem cztery wieki, by umierać jak pies, na podłodze?
Mistrz stał nad nim z bronią gotową do strzału. Pistolet miał przeszło czterysta lat. Rękojeść zrobiono z dębowego drewna, poczerniałego wraz z upływem czasu. Lufa i zamek lśniły ołowianą barwą starej stali. Rosyjski nagan robi niezapomniane wrażenie, ale daleko mu do krócicy. To straszna i piękna broń. Wzbudza szacunek od razu i na zawsze. Kaliber siedemnaście milimetrów. Mniej więcej tyle ma irackie działko przeciwlotnicze. Ścianki lufy są grube na sześć milimetrów. Wewnątrz drzemie ładunek czarnego prochu i ołowiana kula wielkości niemal przepiórczego jaja.
Na wargi Dymitra wypełzł pogardliwy uśmiech. Niedoczekanie. Mistrz nie zobaczy jego słabości. Przeżył 430 lat. I wystarczy. Ale odejdzie z godnością. W oczach zabłysły mu iskry gniewu.
– Wybaczam ci panie, albowiem nie jesteś winien mej śmierci – pamięć podpowiedziała mu stosowny cytat. – Ino uderzaj tak, abyś nie musiał poprawiać.
Alchemik pociągnął za spust. Dawno nie strzelał. Ogłuszający huk wstrząsnął willą. Jedna z szyb w oknie pękła. Straszliwy odrzut poderwał mu rękę do góry. Nadgarstek zabolał jak przetrącony. Ale nie miał czasu o tym myśleć. Powietrze wypełnił gryzący dym. Zapachniało siarką, prochem, śmiercią. Spojrzał na parkiet…
Kula trafiła ucznia w skroń. Dziura wlotowa wyglądała paskudnie. Wylotowej woli nie oglądać. Iskry gniewu w oczach zabitego zgasły. Pierś poruszyła się raz jeszcze i opadła. Już nie oddychał. Sędziwój wyciągnął zwłoki spod stołu i, dla pewności, opierając się na rapierze jak na lasce, przyszpilił je do podłogi. Długo stał oparty o komodę i ciężko łapał powietrze. Zawroty głowy powoli mu przechodziły.
Zza pasa wyjął rękawice i rzucił je na trupa. A potem, ciągle zataczając się, ruszył w stronę drzwi.
Katarzyna i jej kuzynka wysiadły z taksówki na początku ulicy. Ostatni odcinek trzeba pokonać pieszo… Ruszyły po nierównym chodniku. Domy drzemały za parkanami z kutych metalowych prętów. Granatowy jeep stał zaparkowany przed willą otoczoną starymi kasztanowcami.
– To tutaj – mruknęła Stanisława.
– Przynajmniej tak sądzę… – agentka wcisnęła guzik dzwonka na murze koło furki.
Odpowiedziało jej milczenie. Sądząc po nikłym poblasku na szybach, gdzieś wewnątrz domu paliło się światło. Stasia pchnęła kutą furtkę, a ta uchyliła się gościnnie. Drzwi były jednak zamknięte.
– Może wywalimy okno i wejdziemy do środka? – zaproponowała.
– Po co, zaraz sforsuję zamki…
– To gerda, sześć miliardów kombinacji!
– Trzy minuty roboty – prychnęła agentka. – Zresztą zobacz sama – wsadziła w zamek klucz. – To tak zwany urywek. Pasuje z grubsza do zamka, ale zrobiony jest z tytanu – wyjaśniła. – Teraz dźwignia – przez uszko przełożyła długi pręt z dobrej stali narzędziowej.
Uwiesiła się końca.
– Pomóż – poleciła.
Pociągnęły razem.
Zamek przez chwilę stawiał opór, a potem rozległo się głośne chrupnięcie.
– Jak to działa?
– Łamie zapadki. Dzięki temu wewnętrzny trzpień obraca się bez przeszkód…
Otworzyła jak własnym kluczem i nacisnęła klamkę. Drzwi stanęły otworem.
– Gotowa? – zapytała kuzynkę.
Ta kiwnęła głową. Odbezpieczony nagan tkwił w jej dłoni. Ruszyły ostrożnie w stronę smugi światła sączącej się spod niedomkniętych drzwi na końcu holu wejściowego. Pchnęła, dobrze naoliwione zawiasy nie skrzypnęły. Stół, dwa talerze, na podłodze zwłoki. Wszystko przyprószone niedopalonymi resztkami prochu.
Ciało przybite rapierem do dębowych klepek wyglądało jak dziwaczny owad przytwierdzony szpilą entomologiczną do dna gablotki.
– Dymitr – Stasia pochyliła się nad ciałem. – Ktoś go zabił… Kat.
– Co ty bredzisz, jaki znowu kat? – zdziwiła się Katarzyna.
– Rękawice – wskazała na brzuch trupa. – To stary zwyczaj, kat zawsze wrzuca je do trumny skazańca po wykonaniu wyroku…
– Nigdy o tym nie słyszałam. Zresztą kary śmierci nie wykonuje się w Polsce od jakichś dwudziestu lat…
– Zabił go ktoś z naszych – oceniła Stanisława. – Strzelił mu w skroń z krócicy.
– Może z dubeltówki? – zamyśliła się agentka parząc na dziurę wlotową. – Hmm. Szybkość pocisku była mniejsza, skoro kość popękała wokoło… Może masz rację. Monika?
– Chyba nie… Na podłodze leżą dwa kieliszki. Pił z kimś, a potem dosięgła go śmierć. Ale identyfikacja domu okazała się prawidłowa. Poszukajmy naszej przyjaciółki. I ostrożnie, nie sądzę, żeby zabójca ciągle tu był, ale…
Parter. Obeszły wszystkie pomieszczenia. Pusto.
– Fatalnie. Moniki też tu nie ma – westchnęła Stanisława.
– Tu jest piwnica – pokręciła głową jej kuzynka. – Przy ścianach są ślady po kaloryferach. Musiał mieć gdzieś kotłownię. Pogrzeb po papierach, tylko uważaj, nie zostaw odcisków palców, a ja się rozejrzę.
Oglądała uważnie podłogę, gdy usłyszała zduszony jęk.
Alchemiczka położyła na stole pięć teczek. Na okładce każdej wyrysowano szkic twarzy. Dwa przekreślone były czarnym tuszem. Z pozostałych patrzyły oblicza jej, człowieka używającego obecnie nazwiska Skórzewski oraz starszego mężczyzny z kryzą pod brodą.
– Michał Sędziwój z Sanoka… – mruknęła Katarzyna.
– Jak żywy…
– Do plecaka, przejrzymy później – zadecydowała. – Szukaj, czy nie ma czegoś jeszcze.
Laptop księżniczki. Kilka siedemnastowiecznych traktatów alchemicznych oprawionych w poczerniałą ze starości skórę. Na rogach miały śliczne okucia. Alchemiczka bez żenady przywłaszczyła je sobie. Kuzynka penetrowała kuchnię.
– Mam klapę – zaraportowała. – Spieszmy się.
Zejście do piwnicy zamaskowano bardzo przemyślnie; stała na nim kuchenka gazowa. Tyle tylko, że rura przytwierdzona była na słowo honoru a urządzenie nie podłączone do instalacji.
Odsunęły je i poświeciły do środka latarkami. Schodki i piwniczka. Zeszły na dół. Okienka od strony ogrodu wpuszczały rozproszone światło latarni.
– Monika! – krzyknęła Katarzyna. – Jesteś tu?! To my!
Odpowiedział jej niewyraźny jęk. Drzwi zaopatrzono w solidne rygle. Raz jeszcze przydał się urywek. Wyłamały zamek. Księżniczka leżała na pryczy, naga, narzucona kocem, zwinięta w kłębek. Podniosła głowę. Jedno oko miała całkiem wypalone. Powieka drugiego, zlepiona ropą, drgnęła. Spojrzała na nie półprzytomnie. Plamy oraz rogowe płytki znaczyły rogówkę i tęczówkę. Źrenica była nienaturalnie rozszerzona. Zasychające już rany na czole i policzkach.
– O mój Boże… – syknęła alchemiczka. – Co się stało?!
– Srebro, biolog – jęknęła księżniczka, a potem straciła przytomność.
– Katarzyna odsunęła szorstko kuzynkę, przyłożyła dłoń do czoła dziewczyny.
– Ma bardzo wysoką gorączkę – powiedziała poważnie. – Bydlak torturował ją jakimś srebrnym przedmiotem. Zatruła się związkami tego metalu.
– A oczy?
– Poparzył jej tak samo. Ale przynajmniej trochę widzi… Zabierzmy ją stąd!
Wyniosła Monikę, nadal zawiniętą w koc, na górę.
– Wezwać taksówkę? – kuzynka wyjęła elegancki telefon komórkowy z torebki.
– Nie. Zabieramy samochód Dymitra – odparła twardo agentka. – Jemu już i tak nie jest potrzebny.
– A kluczyki?
– Trzeba sprawdzić w kieszeniach.
Po chwili wsiadły do jeepa. Księżniczkę położyły na tylnym siedzeniu. Katarzyna prowadziła bardzo pewnie, choć szybkość jaką rozwinęła, zaparła nieco jej kuzynce dech w piersiach. Wniosły Monikę na piętro i umieściły na łóżku. Stanisława pobiegła do apteki na rogu. Wróciła z zakupami.
– Srebro jest dla niej chyba bardzo toksyczne. Zobacz, w tych miejscach komórki usiłowały je otorbić. Sądzę, że mamy tu do czynienia głównie z chlorkami i siarczkami tego metalu…
– Co robimy?
– Daj sól fizjologiczną. Przemyjemy…
Starannie oczyściła szramy. Gorączka była nadal bardzo wysoka. Monika obudziła się.
– Księżniczko, jak możemy ci pomoc? – zapytała agentka.
– Oczy…
– Widzisz coś? – jej kuzynka przeszła na serbski.
– W lewym jak za mgłą. Odrosną… parę dni – wyszeptała. – Pić… Nie wiem… Srebrem po oczach nigdy… Biolog…
Znowu odpłynęła w gorączkowe majaki. Stanisława ostrożnie napoiła ją wodą. Katarzyna przepłukała oczy księżniczki.
– Jak to wygląda?
– Źle – mruknęła. – Lewego praktycznie nie ma, same skrzepy i coś jakby róg… Prawe w plamy. Może się i zregeneruje…