– Witaj Stanisławo. Miło cię znów zobaczyć…
– Ciebie również – skłania głowę.
Wyobrażała sobie to potkanie od lat, za każdym razem inaczej. Tymczasem wyszło jakoś tak normalnie, naturalnie, jakby rozstali się trzy dni temu.
– A więc udało ci się przeżyć – stwierdza. – Zaskakujące, zważywszy ile czasu upłynęło… Z pewnością masz sporo do opowiedzenia. Podobnie jak ja… Ty to warzyłaś?
– Ja. Cała ta impreza to też po części moje dzieło – dodaje.
– Jeśli to piwo tej damy, wezmę od razu dwa kufle – zwraca się do barmana.
– A może od razu trzylitrowy dzban? – proponuje agent. – I chyba na koszt firmy – spogląda spod oka na Katarzynę.
Ta kiwa głową.
– Pozwól, mistrzu, moja kuzynka Katarzyna Kruszewska.
– Bardzo mi miło… – z kurtuazją całuje ją w rękę.
– A to nasza przyjaciółka, księżniczka Monika Stiepankovic – przedstawia dalej.
– Śliczny wampirek – alchemik przechyla głowę. – Nie gryzie, mam nadzieję?
Na jego twarzy gości uśmiech. Jakim cudem od razu poznał? Zresztą, czy to ważne?
– Dobrze że wreszcie na siebie wpadliśmy – zwraca się do uczennicy. – Dymitr wspominał, że zapas tynktury skończył się wam definitywnie.
– Dymitr… – jej oczy ciemnieją. – Mistrzu, to ścierwo…
– Nie martw się. Nic nam nie grozi. Zabiłem go. Popełniłem wielki błąd, wtedy. Powinienem był przewidzieć skutki. Hmmm, w sumie, właśnie to naprawiłem.
– Tynktura?
– Niewiele zostało – wzdycha, – ale też potrzebuję, więc trzeba będzie trochę zrobić. Wybacz, muszę chwilę porozmawiać z przyjaciółmi… Dosiądziecie się? A na wszelki wypadek… – podaje jej wizytówkę z numerem telefonu.
Barman przynosi z zaplecza trzy składane krzesła. Siadają do stołu. Alchemik czyni honory gospodarza, przedstawiając wszystkich. Kogo tu nie ma: pisarze, wydawcy, miłośnicy fantastyki. Stanisława rozgląda się zafascynowana. Niegłupie sobie hobby wymyślili, jednak gdy usiłują mówić po staropolsku, musi zaciskać zęby, żeby nie parsknąć śmiechem. Cóż, trylogia Sienkiewicza przyniosła polszczyźnie więcej szkód niż sto lat rusyfikacji…
Do bladego świtu trwa bal. Miód i piwo leją się rzeką. Księżniczka skupia spojrzenia wszystkich. Nawet przebarwienia na skórze nie zgasiły blasku jej urody. Ten i ów wzdycha w duchu. Żeby tak miała choć ze dwa lata więcej, bo na razie to niestety jeszcze straszne cielę…
Niedzielny poranek był jasny i świetlisty. Stanisława z Katarzyną poszły na mszę do Kościoła Mariackiego. Został kilka lat temu odnowiony, z ceglanych murów zdjęto wielowiekową warstwę kopcia, witraże rozmontowano po kawałku. Każdy kawałek szkła starannie oczyszczono z grubej warstwy kurzu oraz patyny, zabezpieczono powłoką ochronną i wmontowano na miejsce. Tylko najbardziej uszkodzone płytki wymieniono na nowe.
Wypucowano też wszystkie złocenia. Po tych zabiegach świątynia wygląda dziwnie. Można odnieść wrażenie, że dopiero co ją zbudowano… Ksiądz wygłosił piękne kazanie o trądzie grzechu. Alchemik, stojący po drugiej stronie nawy, słuchał w skupieniu. Śmierć Dymitra trochę mu doskwiera, ale nie mógł postąpić inaczej.
Wyszli na Rynek. Gołębie, istna pierzasta plaga, łażą po nagrzanych płytach.
– To do wieczora – mistrz uśmiechnął się do dziewcząt.
– Do wieczora – Katarzyna skłoniła głowę.
Pojawiła się Monika. Wprawdzie msza w cerkwi skończyła się wcześniej, ale ona postanowiła jeszcze przejrzeć książki w Empiku. Do wieczora zostało sporo czasu, w sam raz, żeby zrobić małą rundkę po muzeach. Alchemik poszedł do klasztoru dominikanów. Musi pożyczyć pewne urządzenie nieodzowne do procesu produkcji. Wprawdzie zbudowanie atanatora nie stanowi problemu, ale po co się męczyć, jeśli przyjaciele mogą mu pomóc?
Wdrapały się na poddasze po wąskich, skrzypiących schodach. Nie było światła, mieszkańcy kamienicy znowu pokradli żarówki, jedynie od podwórza padał słaby poblask Monika szła przodem. Przynajmniej w jednym powieści brukowe nie kłamały: widzi w ciemności jak kot. Wreszcie strych. Delikatny zapach świeżego drewna, impregnatu i kurzu. Ściana z grubych belek, szpary uszczelnione warkoczami słomy. Przez małe okienko w solidnych dębowych drzwiach pada światło. Księżniczka zapukała. Alchemik otworzył po chwili.
– Zapraszam – ruchem ręki zachęcił, by przekroczyły próg.
Wygodnie się tu urządził. Lekko pochylone ściany, jasne panele na podłodze, ukośne okna, wmontowane w płaszczyznę dachu, zaciągnięte roletami. Kilkanaście halogenowych lampek napełnia wnętrze strumieniami złocistego światła.
Na solidnym, niskim stole stoi dziwacznie wyglądający piecyk. Pod nim leży koc azbestowy – tak na wszelki wypadek. Na sąsiednim stole znajdują się flaszki, butelki i słoiki pełne rozmaitych odczynników. Worki z węglem drzewnym i bukowe szczapy położył koło kominka. Strop nie jest gruby, słychać wyraźnie jak porywisty, jesienny wiatr gwiżdże pomiędzy antenami.
Stanisława podeszła do urządzenia i dotknęła poczerniałej blachy końcami palców.
– Jak za starych, dobrych czasów – mruknęła.
W sąsiednim pokoju – stolik nakryty na cztery osoby. Na ścianie wisi całkiem dobra, ręcznej roboty reprodukcja obrazu Jana Matejki. Na płótnie alchemik Sędziwój, klęcząc koło pieca, podaje królowi Zygmuntowi III kawałek sztucznego złota. Gospodarz ma poczucie humoru, lubi patrzeć na scenę z własnej przeszłości, choć postać na obrazie niezbyt go przypomina.
Alchemik nie miał własnego samowara, ale i herbatę pija nieczęsto. Stasia postawiła na stole butelkę dobrego wina. Złociste robaczki gruzińskiego alfabetu zalśniły w świetle lamp. Sędziwój przygotował kanapki z serem i łososiem, kupił też kawał sernika i, nie mniejszy, szarlotki.
Zasiedli do stołu nakrytego haftowanym obrusem.
– Trudno jest zrobić kamień filozoficzny? – zainteresowała się Katarzyna.
Błysnął zębami w uśmiechu.
– Wymaga to odrobinę wprawy, ale trudniejsze było poznanie receptury… Seton dopiero na łożu śmierci zdecydował się ją podać. Nie byłem pewien, czy nie zamówić z rzeźni butelki cielęcej krwi – spojrzał na Monikę.
Pokręciła przecząco głową.
– Co robiłeś, mistrzu, przez te wszystkie lata? – zagadnęła uczennica.
– To samo co wy, starałem się przeżyć – powiedział. – Byłem kupcem w Norwegii, widziałem jak umiera Hanza, potem wyruszyłem do Nowego Świata… Mam w górach Boliwii hacjendę. Gdybyście chciały odpocząć parę lat albo stulecie… W każdym razie zapraszam.
I wreszcie wybiła godzina wielkiego dzieła. Gaszą światło: barwy substancji, a tym samym przebieg reakcji, określa się przy blasku świec i żaru płonącego węgla. Katarzyna i Monika nie są tu do niczego potrzebne, pozwolono im jednak przyglądać się pracy. Siedzą w fotelach pod ścianą, a Sędziwój i Stanisława przeprowadzają rytuał oczyszczenia przez ogień.
Mosiężny puchar oparty jest na drewnianym trzonie i napełniony pakułami nasączonymi spirytusem. Alchemik zapala zawartość. Staje twarzą na wschód. Rysuje w powietrzu gwiazdę Dawida, cytuje po hebrajsku ustęp z Sefer Jecirach. Kolej Stanisławy. Wypowiada dwanaście sefiriot. Sędziwój zakreśla wokół siebie sześć kręgów, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Podaje kielich dziewczynie. Ona wykonuje sześć obrotów w kierunku przeciwnym. Krąg to najdoskonalsza z figur matematycznych. Ogień wypali złe myśli oraz dziesiątki negatywnych energii, o których lubią wspominać bioenergoterapeuci.
Katarzyna była przygotowana na to, że zaczną od rozpalenia atanatora, ale trochę się rozczarowała. Nieduży palnik gazowy, na to blaszana miednica wypełniona popiołem. W popiele alchemik umieszcza szklaną retortę.
– Magnezja – mówi.
Stasia bierze ze stołu słoik z metalowymi wiórkami. Z wprawą lepi z nich jakby sople, zawija każdy w bawełnianą szmatkę i podaje mu z ukłonem. Alchemik umieszcza je w retorcie, po czym zalewa gęstą substancją z kolejnego słoja. Uruchamia palnik.
– Teraz trzeba będzie trochę poczekać – zwraca się do widowni.
Odstępują od stołu. Z szyjki naczynia unosi się delikatna para. Stanisława przynosi z kuchni szybkowar. Sprawnie wymontowuje zaworek bezpieczeństwa, a na jego miejsce wprawia miedzianą rurkę.
Alchemik zagląda do gęstej masy.
– Wydziela się olej – mówi spokojnie. – Jeszcze chwila – wyjmuje z kieszeni niedużą klepsydrę i stawia ją na stole. Piasek został nafosforyzowany, w ciemności na dnie zegara rośnie nieduży, błyszczący stos.
Wreszcie przesypał się do końca. Mistrz gasi płomień. Masa zaczyna stygnąć. Stanisława przynosi z kuchni dwa wiadra wody. Jedno zawiesza u sufitu, drugie stawia na podłodze. Przygotowuje kilka metrów plastikowych rurek, kupionych w sklepie z częściami do samochodów. W oczach alchemika poblask od kominka zapala iskierki.
Zdejmuje ostrożnie retortę i przelewa jej zawartość do szybkowaru.
– Kiedyś destylacja była dużo trudniejsza – zwraca się do obserwatorek.
– Wiem – uśmiecha się Monika. – Robiłam palonkę.
Pokrywa, dwa imadła do doświadczeń chemicznych. Rurkę wybiegającą z szybkowaru łączy z chłodnicą. Deflegmator nie jest w tym przypadku potrzebny. Nie będą oddzielać oleju fuzlowego, nie pędzą przecież bimbru…
Pod szybkowarem mocny ogień. Górne wiadro ma wspawany w dno zaworek. Kolejna rurka; woda, cyrkulując wokół wewnętrznej spirali, będzie chłodzić pary… Inny przewód odprowadza ciecz do wiadra na podłodze. Wydajny system chłodzenia, który spotkać można w szopach, stodołach, piwnicach i wszędzie tam, gdzie ludzie zajmują się produkcją smacznej, niedrogiej i nielegalnej przy tym gorzałki…
Minęła może godzina, gdy olej wewnątrz szybkowaru zawrzał. Do szklanej menzurki zaczyna spływać czerwonawy płyn.