Выбрать главу

Jakoś się nie chce wierzyć. Znaczy się, każdy mógł wejść i zabrać? To chyba stróżów by nie wystarczyło! Naszych przecie tylko wpuścić: rozdrapaliby wszystko do ogryzeczka. A ilu ludzi by podeptali? Przecie każdy jak do Składu idzie, to tylko na boki zerka: komu co dali, ile i dlaczego nie jemu?

A zerka po próżnicy, bo więcej, niż się należy, nikt nie wyniesie. Lepiej nawet za bardzo się nie gapić na cudzy talun: zaraz ci Składowi nakładą po łbie. „Dostałeś — powiedzą — swoje i zjeżdżaj! A jak nie, to i przydziałowe ci odbierzemy”.

Ot, na ten przykład wraca się ze Składu z kobiałkami, pospiesza do dom i co rusz do kobiałki sięga: Mam wszystko czy nie? Może czegoś nie dołożyli? Abo w ciemnej uliczce ktoś się z tyłu podkradł i chapnął?

Bo i tak się zdarza. Szła raz matka ze Składu, a wydali jej wronie pióra. Na pierzynę. A lekkie są, to się niesie, jakoby się nic nie niosło. Przyszła do domu, podnosi płótno: ludkowie kochani! Piór nie ma, a zamiast piór — gówienka. Matka w płacz, a ojciec — w śmiech. Taki to się złodziej wesoły trafił — mało że zwinął dobro, to jeszcze i podśmiechujkę uczynił: „Patrzcie — powiada — ile warte te wasze pióra. Naści!”.

A pióra znalazły się u sąsiada. Ojciec dalej go na spytki: „Gdzieś dostał? Na targowicy. Na co wymieniłeś? Na walonki. U kogo?”. Sąsiad zaczął kręcić: „A ja co, a ja nic, ja się rdzy napiłem” — co z takim gadać? No i dali mu spokój.

A co w Składzie dają? Ano, kazionną kiełbaskę z mysiny, mysie sadło, mąkę z chlebiody, pióra (już było mówione), jeszcze walonki, jasna sprawa, uchwyty, płótno, kamienne garnce… Wychodzi, że rozmaicie. Czasem nakładą do kobiałki zaśmiardłych świetlaków — jak się zaśmiardły, to zaraz je ludziom wciskają. Po dobre świetlaki trzeba iść samemu.

Akuratnie na wschód od grodu rosną lasy klosnowe. Klosna to najlepsze drzewo. Pień ma jasny, żywiczny, z naciekami, liście wystrzygane jakoby łapy, zdrowy zapach od nich idzie; jednym słowem — klosna! Szyszki wielgie jako ludzka głowa, a orzeszki w nich — sama słodycz! Oczywista, jak się je wymoczy. Bo inaczej do ust ich nie ma co brać. Na najstarszych klosnach, w głuszy, rosną świetlaki. Smakołyk nie lada: słodki, krągły, ciągliwy. Dojrzałe świetlaki są wielgości ludzkiego oka. Nocą świecą srebrnym światłem, jakoby miesiąc puścił promień przez liście, a w dzień się ich nie zobaczy. Wyjść trzeba do lasu za widna, a jak się ściemni, jeden drugiego za ręce bierze i wszyscy idą łańcuchem, żeby się nie pogubić. A jeszcze uważają, żeby się świetlak nie zmiarkował, że to ludzie idą. Odrywać je trzeba szybko, bo się świetlak spłoszy i narobi wrzasku. Insze ostrzeże, a tamte zaraz pogasną. Pewnie, że można rwać i po omacku. Ale nikt nie rwie. A jak się zerwie fałszywy? Fałszywe jak świecą, to jakoby czerwony ogień przez siebie przepuszczały. Takimi to właśnie, fałszywymi, otruła się w swoim czasie mateczka. Gdyby nie to, jeszcze by żyła sobie a żyła.

Dwieście trzydzieści i trzy latka przeżyła mama na tym świecie. I nie zestarzała się. Jaka była rumiana i czarnowłosa, takiej jej oczy zamknęli. Tak to już jest, że kto nie fajtnął podczas Wybuchu, ten się już nie zestarzeje. To taki Effekt. Jakoby coś się w nich zaklinowało. Ale takich jest ilu? Jedno, dwoje… i już. Reszta w ziemi leży: jednego kyś zepsuł, drugi zającami się otruł, a mateczka akurat świetlakami…

A ci, co się urodzili po Wybuchu, mają Effekty insze, najróżniejsze. Jeden — ręce niby zieloną mąką obsypane, jakoby w chlebiodzie grzebał, inszy — skrzela, jeszcze inszy — grzebień koguci abo co tam jeszcze. A bywa, że żadnych Effektów nie ma, chyba że na starość pryszcze z oczu wychyną abo we wstydliwym miejscu broda róść pocznie do samych kolan. Abo znowuż nozdrza na tych kolanach wyskoczą.

Benedikt kiedy niekiedy dopytywał się matki: skąd się wziął Wybuch? Ale mateczka za dobrze nie wiedziała. Pono ludzie MASSOWO się razili, aże się w końcu przerazili. „Nawet — powiada — pisnąć nie zdążyliśmy”. I płacze. „Dawniej — mówi — było lepiej”. A ojciec — ten już urodził się po WYBUCHU — wściekał się na nią:

— Po co dawne czasy wspominać! Jak żyjemy, tak żyjemy! Nie myśmy ten świat stworzyli!

A mateczka do niego:

— Wieśniak! Troglodyta! Cham!

On ją dalej za włosy targać. Matka w krzyk, sąsiadów wzywa, ale sąsiedzi nawet okiem nie mrygną. „Słusznie, że mąż żonę uczy. Nie nasza sprawa. Bity garnek dwa wieki przetrwa”. Ojciec złościł się na mateczkę: cięgiem młoda i młoda, a z nim coraz gorzej. Zaczął utykać na nogę, a oczy, skarżył się, jakoby ciemna woda zasłoniła.

Matka do niego:

— Nie śmiej mnie tykać! Na ŁUNIWERSYCIE się uczyłam! A ojciec:

— Ja ci zaraz dam łuniwersyt! Pasem cię przyodzieję! Dałaś synowi pieskie imię, na całą osadę osławiłaś!

I tak ubliżać, tak bluzgać zaczynał — i nie uspokoił się, póki całkiem brody nie zapluł. Srogi był tatko. Jak się nakrzyczy, to się umęczy; nasączy pełny dzban piwa i ulula się do utraty czucia. A matka włosy przygładzi, spódnicą się obetrze, weźmie Benedikta za rękę i zaprowadzi na wysokie wzgórze nad rzeką. Wiedział już, że tam kiedyś mieszkała, przed Wybuchem. Stała tam czteropiętrowa chata mateczki, a mateczka mówiła, że bywały i wyższe, palców nie starczyłoby człekowi, żeby przeliczyć wszystkie piętra. To niby jak, zdjąć walonki i liczyć na nogach? Wtedy Benedikt dopiero uczył się liczyć. Na kamuszkach liczyć jeszcze za wcześnie. A teraz powiadają, że Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wynalazł pręciki do liczenia. Mówią, że trzeba przewiercić drewienka, nanizać na pręciki i przesuwać z prawa na lewo. Wtedy, jak mówią, tak szybko się liczy, aże strach! Tylko samemu liczyć nie wolno. Kto ma potrzebę, niech przyjdzie w dzień targowy na targowicę, zapłaci, ile trzeba — biorą i w płótnie, i w myszach — a potym liczy sobie, ile wlezie. Tak mówią, a prawda to czy nie — kto tam może wiedzieć?

Przyjdzie matka na wzgórek, siądzie na kamuszku, łzami-ślozami gorącymi się zaleje, to swoje przyjaciółki, kraśne dzieweczki, wspomina, to znowu MARKIETY jej się przedstawiają. A wszystkie, mówi, ulice były pokryte ASFALDEM. To była taka mazia, twarda, czarna; jak człek stąpnął, to się nie przewrócił. Jeśli tedy pogoda letnia, to tak siedzi matka, zawodzi, a Benedikt bawi się w błotku, babki z gliny lepi abo znowu narwie żółcioszków i wtyka w ziemię, jakoby płotem grodził. A wokół przestwór wielgi: ano te wzgórza, ano te ruczaje, ano wiaterek ciepły duje i trawką kołysze, a po niebie słonko jako ten wędrowniczek nad polarni, nad lasami zmierza za Błękitne Góry.

A zowie się nasz gródek ojczysty Fiodoro-Kuźmiczów. Przedtem, mówi matka, zwał się Iwano-Porfrirów, jeszcze wcześniej Sergiejo-Sergiejów, a dawno temu zwal się Południowe Składy, a już całkiem dawno — Moskwa.

BE

Benedikt od maleńkości był przyuczony przez ojca do wszelakiej roboty. To przecie nie żarty zrobić kamienny topór. A on potrafi. Chatę zbudować — zbuduje. Jak chcesz, to na nakładkę, a chcesz, to w jaskółczy ogon, jak kto woli. Piec też urnie zbudować. Łaźnię zrobić. Ojciec, co prawda, nie lubił się myć. „Miedźwiedź — powiada — nie myje się i też żyje”. A Benedikt lubi. Wlezie do łaźni, do ciepłego wnętrza, chluśnie na kamienie jajecznym kwasem, żeby duch poszedł, wyparzy klosnową mietełkę, i dalej prać się po bokach!

Obeznany jest też Benedikt z kuśnierstwem, umie wycinać rzemyki ze skóry zająca, czapkę uszyć — nic dla niego nie za trudne. A tu jeszcze spróbuj tego zająca złapać. Ty chcesz w niego kamieniem trafić, a on — fruuu! I tyleś go widział. Tak że odzież kroimy przeważnie z mysiej skórki, a ona już nie taka poręczna. Wiadomo: z wielgiego się wykroi, a małego i zębami nie naciągniesz.