Выбрать главу

Jednym słowem, wszystko zrobi w gospodarstwie. No bo jakże inaczej? Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, ogłosił: „Gospodarstwo to dzieło rąk każdego, sam się nim zajmuj”. Ojciec Benedikta aże do samej śmierci był drwalem i zamyślał Benedikta przyuczyć do tego rzemiosła. A Benedikt wolał pójść na rozpalacza. To go nęciło. Ma rozpalacz mir i uważanie, wszyscy przed nim czapkują, a on idzie, nikomu się nie odkłoni, taki hardy.

No a pozatym, jakże to bez ognia? Ogień karmi nas, ogrzewa, ogień piosnki przy tym śpiewa. Jak umrze, to i my na ławkach się pokładziemy, oczy zakryjemy kamuszkami. A był pono taki czas, że ludzie ognia nie znali. To jak żyli? Ano żyli: pełzali w ciemnościach jako tę ślepe robachy. A ogień dał ludziom Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego. Oj, niech się sławi! Zginęlibyśmy bez Fiodora Kuźmicza, oj, zginęli! Wszystko to on postawił i zbudował, cięgiem główkę swoją jasną za nas suszy, duma a duma! Wysoko wzniósł się dom Fiodora Kuźmicza, kopułką słońce przesłonił. Dniem i nocą nie śpi Fiodor Kuźmicz, cięgiem po izdebce chodzi tam i sam, bujną brodę głaszcze, o nas, ludków, się frasuje: czyśmy aby syci-napojeni, czy nie stała to nam się jaka szkoda, a może rana.

Są u nas mali baszowie, ale Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, to Najwyższy Basza, oby żył długo. Kto wymyślił sanie? Fiodor Kuźmicz. Kto domyślił się, że z drzewa koło można wyciosać? Fiodor Kuźmicz. Nauczył nas drążyć kamienne garnce, łapać myszy i zupę warzyć. Dał nam rachunek i pismo, bukwy duże i małe, nauczył zdzierać korę brzozową, księgi z niej szyć, z błotnej rdzy gotować atrament, rozszczepiać patyczki pisarskie i maczać w tym atramencie. Nauczył łódki dłubanki robić z drewna i spuszczać na wodę, nauczył na miedźwiedzia z rohatyną chodzić, z miedźwiedzi pęcherze wyjmować, rozciągać je na kołkach i kryć błoną okna, żeby światła nawet zimą starczało.

Tylko żebyś miedźwiedziej skóry ani mięsa brać sobie nie śmiał: mali baszowie bystro dozorują. Wara prostemu ludzikowi chadzać w miedźwiedziej skórze. I to trzeba zrozumieć: jakże basza bez szuby sańmi jeździć będzie? Migiem by zmarzł. A my piechotą biegamy, to nam ciepło, i nawet siermięgę człek rozepnie, tak się zgrzeje. Czasem wszelako łaskoczą człeka płoche myśli: i ja bym chciał sanie, szubę i… Eee, wszystko to swywola.

Chciał Benedikt, oj, chciał pójść na rozpalacza. Ale mateczka — nie, za nic w świecie. „Tylko skryba” — powiada. Ojciec go na drwala ciągnął, mateczka na skrybę pchała, a on sam marzył, że będzie sobie szedł środkiem ulicy — hardy taki, brodę do góry zadrze, ogniowy garniec niesie na sznurku — tylko iskry z dziurek się sypią. A i robótka małociężka: nabrałeś węgli u Najwyższego Rozpalacza, Nikity Iwanycza, zaniosłeś do domu, w piecu napaliłeś, a teraz siedź sobie i przez okno popatruj. Niezawodnie zastuka ludzik z sąsiedztwa abo z Głuchego Krańca się pokwapi, z dalekiej strony:

— Ojczulku Rozpalaczu, Benedikcie Karpyczu, dajcie ognia! Moja stara się zagapiła, durna, a piec wziął i wygasł. A my dopiero co mieliśmy placki piec, i cóż tu mamy począć…

A ty się nachmurzysz, zastękasz, jakobyś ze snu się obudził, oderwiesz niechętnie zad od wyrka abo taburetu, przeciągniesz rozkosznie — uuuuch! Podrapiesz się po głowie, spluniesz i udasz, żeś niezadowolniony:

— Oj, ludkowie, ludkowie, nic się nie możecie nauczyć! Palanty jedne… Ognia upilnować nie umiecie… Dla wszystkich, kochaneczku, węgielków nie nastarczę! A ty wiesz chociaż, gdzie po te węgielki trzeba chodzić, co?… Aaaa… No właśnie… A co to ja, państwowe nogi mam? Oj, jacy to ludzie… Inszy by gwizdał na was, nie zadawał się z takimi… A ci przyłażą i przyłażą. Sami nie wiedzą, po co… No, to czegoś chciał? Węgielków?

I tak go pytasz, jakobyś nie wiedział, czego to mu potrzeba, i patrzysz ponuro, a gębę wykręcasz, jakoby ci z niej od rana śmierdziało abo womit jakobyś miał zaraz puścić. A to jeno służba. Człek na posadzie taką już Powinność ma. Ludzik znowu zaczyna marudzić:

— Benediiiikcie Karpowiiiczuuuu, ojczuuulkuu, poomóóóżcie, kochaanyyy. Już ja to wam pamiętać będę… Oj, jak pamiętać… Ja tu właśnie tego… Placuszków gorących… Przyniosłem… Ostygły troszeczkę… Zlitujcie się…

Wtedy trzeba burknąć pod nosem: „Placuszki…”, ale samemu nie brać, broń Boże — ludzik wszystko wie, sam w kąciku położy wszystko, co trzeba, a ty cięgiem o „placuszkach”, ze złością, ale tak nie za bardzo. Żeby głos się zniżył, w burczenie przeszedł. Wtedy niespiesznie, zwlekający nieco, szufelką węgielków nagarnij, przez ramię do ludzika mruknij: „Garniec przyniosłeś?”. „A jakże, ojczulku, a jakże! Pomogłeś, kochany…” — no i odrobinkę mu tam nasypiesz. Kiedy takie właśnie, państwowe, do sprawy podejście masz, to i u ludzi będziesz miał uważanie: „Surowy jest ojczulek nasz, rozpalacz!” — powiedzą, a i siurpryzy po nich się ostają. Jak drzwi się za ludzikiem zamkną, to ukradkiem przez okienko spojrzysz: poszedł? I do zawiniątka. Ciekawe, czego przyniósł. Może naprawdę placuszków? Może sadła? Jajco pieczone? Niektóry, bidniejszy, po prostu rdzy narwie. Też ujdzie.

Eeech, rozmarzysz się czasem! Bo wyszło na matczyne. Uparła się: „Trzy — powiada — były pokolenia JENTELIGENCYI w rodzie, nie dopuszczę do przerwania TRADYCYJ”. Eeej, matulu! Do Nikity Iwanycza biegała na pogaduchy i do chaty go wlokła za rękaw, żeby razem na ojca naciskać; rękami machała przed nosem, i pisk podnosiła. Ojciec w końcu plunął na wszystko: „Aaaa… a idźcie wszyscy, żeby was… Róbcie co chcecie… Tylko żebyście potym nie narzekali”.

No więc mateczka postawiła na swoim. Benedikt wyuczył się na fest abecadła, po naukowemu — alfabetu, a to jest łatwe: A, be, we, ge, de, je abo jo, że, ze, i, i krótkie, ka, eł, em, en, o, pe, re, se, te, u, fe, ce, che, cze, sza, szcza, twardy znak, y, miękki znak, e odwrotne, ju, ja, a jeszcze oczywiście nauka każdej bukwie nadaje uczoną nazwę: Az, Buki czy tam Wiedi. Chodzi teraz Benedikt do roboty, do Chaty Pracy. Cóż, robota też nie najgorsza. Przyjdzie się, a tam już napalili, świece z mysiego sadła zaświecili, śmieci wymietli — miło i błogo. Wydadzą mu brzozowe zeszyty, wydadzą zwój, zaznaczą, co ma spisywać — odtąd dotąd — i siedź sobie w cieple, przepisuj. Tylko trzeba zostawić miejsce na rysunki. A później Oleńka duszeńka swoją białą rączką rysunki naniesie, kurkę narysuje czy tam krzaczek. Nie można powiedzieć, żeby podobne było, aleć zawsze oko ucieszy.

Benedikt spisuje wszystko, co napisał Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego: bajki, pouczenia abo wiersze. Już takie Fiodorowi Kuźmiczowi, niech się sławi imię jego, wiersze zgrabne wychodzą, że czasem ręka człekowi zadrży, oczy mgłą zajdą i jakoby omdlał, i popłynął dokądś abo czasem jakoby kołek w gardle mu stanął i przełknąć nie dało rady. Jeden wiersz jasny, każde słowo zrozumiesz, a inszy — tylko głową kręcisz. Niedawno Benedikt przepisywał: Wyniosłe wyżyny, W mrokach nocy giną; A ciche doliny Mgłą spowite siną.

Droga się nie pyli I nie drżą listeczki… Odpoczniesz po chwili, Poczekaj troszeczkę'.

To zrozumie nawet głupi. Ale już na coś takiego: Bezsenność. Homer wieszcz. I naprężone żagle. Jam do połowy spis okrętów już przeczytał.

Ów długi ptasi lęg, owa żurawia świta, Co niegdyś nad Helladą uniosła się nagle… — tylko chrząkniesz i podrapiesz się po brodzie. Abo jeszcze taki: Nardu woń i cynamonu, Aloesu zapach błogi…