Выбрать главу

— Tato, ale jak…

— Nijak, wszystko obmyślane. Zrobimy rewolucyję. Tylko na ciebie czekałem… Nocą poleziemy, on nocą nie śpi, ale straża będzie utrudzona. Dobra?

— Ale jakże nocą, kiedy nocą ciemno!

— A ja od czego jestem? Czym to nie luminarz?

Teść wypuścił z oczu promień i zaśmiał się zadowolniony. Czysto i jasno, lodowato było w sercu. Nie było żadnej urozy.

JAĆ

W Czerwonym Domu zapach pleśni — taki znajomy, wzruszający… Z niczym go nie pomylisz. Stary papier, dawne oprawy, ich skóra, ślady złotego pyłku, słodkiego kleju. Nogi pod Benediktem troszkę uginały się i słabły, jakoby szedł na pierwsze spotkanie z babą. Z babą! A co mu teraz jakaś baba, jakaś Marf uszka czy tam Oleńka, kiedy wszystkie baby tysiącleci: Izoldy, Rozamundy, Julie ze swoimi jedwabiami i grzebieniami, kaprysami i sztyletami — zaraz, zaraz będą jego, teraz i zawsze, i na wieki wieków… Kiedy on teraz, teraz stanie się właścicielem czegoś niesłychanego, niewyobrażalnego… Szachinszach, emir, sułtan, Król-Słońce, kierownik administracji, Prezydent Kuli Ziemskiej, pedikiurzysta, ekonom, archimandryta, rzecznik prasowy, papież, asesor kolegialny, król Salomon — on będzie nimi wszystkimi… on…

Teść oświetlał drogę oczami. Dwa silne miesięczno-białe promienie oświetlały kurytarze — kurz to zapalał się i pływał w słupach światła, to gasł na chwilę, kiedy teść mrygał — a Benediktowi zaczęło się w głowie kręcić od częstych rozbłysków, od zapachu bliskich okładek i słodkawego odoru, który teść roztaczał z paszczy; a jeszcze cięgiem podrywał głowę, jakoby go kołnierz dusił. Cienie, jako wielgachne bukwy, pląsały po ścianach — „ge” osęki, „eł” ostrego kaptura Benedikta, „że” rozczapierzonych palców ostrożnie obmacujących ściany w poszukiwaniu tajemnych drzwi. Teść kazał stąpać cicho, nogami nie szurać.

— Słuchaj rewolucyi, trwamać!

Rewolucyjoniści skradali się kurytarzami, kluczyli, zatrzymywali się, rozglądali, nasłuchiwali. Gdzieś tam przy wejściu leżała żałosna, teraz już martwa ochrona. Co poradzi berdysz abo halabarda przeciwko szybkiej jak ptak osęce o dwóch ostrzach!

Przeszli dwa piętra; wspinali się po schodach, na paluszkach przebiegali wiszące galeryje, gdzie przez okienne pęcherze mocno i straszliwie świecił miesiąc. Czarnymi walonkami bezszelestnie stąpali po oświetlonych deskach. Otwarła się wewnętrzna, wysoka i zdobiona sień, gdzie pochrapywała pijana — nogi rozwalone, czapy na piersiach — ochrona wewnętrzna. Teść cicho zaklął: „Żadnego porządku w państwie, nic. Wszystko rozwalił Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego!”. Szybko, mocno dziabiący, unieszkodliwili ochronę.

Po sieniach znowu zaczęły się kurytarze i zbliżył się słodki zapach; Benedikt spojrzał w górę i klasnął w dłonie: książki! Na półkach są książki! Boże! Święty, mocny! Ugięły się kolana, Benedikt zadrżał, cicho zaskomlał: „Życia ludzkiego nie starczy, żeby to wszystko przeczytać! Jako liście w lesie, jako śnieg w zamieci, bez kresu, bez liku! A! A!!

A!!!!!!! A może… Może tutaj gdzieś… Może jest i księga tajemna! Ta, w której powiedziane jest, jako żyć trzeba! Dokąd iść! Gdzie serce swe obrócić! Może tę księgę Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, już znalazł i czyta. Na wyrko hop! I cięgiem czyta, czyta! To on, herod, ją znalazł i czyta!!! Tyran, kurna!”.

— Nie odwracaj uwagi! — tchnął mu teść w gębę.

Kurytarze wiły się, zaginały, rozdwajały, ginęły w nieznanych czeluściach domu. Teść wodził oczami, ale migały tylko grzbiety książek.

— Powinno tu być przejście — mruczał teść. — Gdzieś tu powinno być przejście. Nie może nie być. Gdzieś musieliśmy pobłądzić…

— „Goniec Północnyyyyyy”!!! Ósmy numer!!! — ryknął Benedikt. Rzucił się, odpychając Madeja Madejowicza; ten się potknął, rymnął o ścianę; padający, oparł się ręką; ściana ustąpiła i zmieniła się w półkę, półka runęła, posypały się z niej książki, a za nią ukazała się sala wielga, wielgachna, po ścianach cięgiem szafy i półki, a w tej sali stołów mnóstwo, książkami zawalonych, a przy głównym stole, otoczony półkolem świec tysiąca, taburet wysoki, na taburecie zasię sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, z patyczkiem pisarskim w prawicy; twarz obrócił ku wchodzącym i gębusię otworzył zdziwiony.

— Dlaczego bez meldunku? — nachmurzył się.

— Bądź obalony, złaź, tyranie, przeklęty krwiopijco! — wydał teść okrzyk piękny. — Przyszliśmy cię zdjąć!

— Kto przyszedł? Dlaczego was przepuścili? — zaniepokoił się Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego.

— „Kto przyszedł”, „kto przyszedł”! Przyszedł ten, kto miał przyjść!

— Zadrżyjcie, tyrani świata, a wy okażcie męstwo i słuchajcie! — zawołał Benedikt zza ramienia teścia.

— A czemuż to mam „drżeć”? — Fiodor Kuźmicz w końcu zrozumiał, skrzywił gębusię i zapłakał. — Cóż to chcecie zrobić?

— Skończyła się twoja niesprawiedliwa władza! Umęczyłeś naród i dosyć! My cię zaraz — osęką!

— Nie wolno, nie wolno mnie osęką! Osęką boliii!

— Widzicie go! Jeszcze żałosne słowa będzie wygadywał! — krzyczał teść. — Bij go! — I sam walnął na odlew. Ale Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, sturlał się z taburetu jak groszek i pierzchnął, a teść trafił w książkę, która zaraz pękła.

— Czemuż, ach, czemuż mnie zdejmujecieeee!

— Źle państwem rządzisz! — zawołał teść strasznym głosem. Rzucił się z osęką do Najwyższego Baszy, oby żył długo, ale Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, znowu nurknął pod taburet, stamtąd pod stół i przebiegł na drugą stronę izby.

— Jak umiem, tak rządzę! — zapłakał Fiodor Kuźmicz z tamtej strony.

— Rozwaliłeś całe państwo w cholerę! Kartki z książek wydzierasz! Łap go, Benedikt!

— Wiersze puszkinowi kradł! — krzyknął Benedikt, rozpalający serce.

— Puszkin to nasze wszystko! A on ukradł!

— Wynalazłem koło!

— To puszkin wynalazł koło!

— Koromysło!

— Koromysło też puszkin!

— I łuczywo!

— Akurat! Jeszcze się upiera!

Benedikt rzucił się, żeby złapać Fiodora Kuźmicza z jednej strony stołu, teść rzucił się dookoła z drugiej strony, a Największy Basza, oby żył długo, znowu nurkną' pod stół i przebiegł z powrotem.

— Zostawcie mnie, jestem dobry i miły.

— Sprytny, gnida! — zakrzyczał teść. Ręką o stół się oparł i skoczył, dosłownie jednym skokiem przesadził stół. Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, kwiknął, uciekł pod szafę i wcisnął się tam gdzieś w głębinę.

— Łap go! — chrypiał teść, szukający i dźgający osęką pod półkami.

— Ucieknie! Ucieknie! On ma tu wszędzie tajne przejścia!

Benedikt pobiegł na pomoc. Zadyszani, przeszkadzając sobie wzajemnie, dźgali osękami, gmerali pod półkami.

— Coś mam, jakobym trafił… Ej, tyś młodszy, nachyl się i zobacz… Nie zahaczę go nijak. On to czy nie on?

Benedikt opadł na czworaki, zajrzał pod szafę — ciemno i jakieś fafoły.

— Nic nie widać… Madeju Madejowiczu, poświecilibyście!

— Boję się przegapić… Dalej, weź osękę ode mnie. Diabli, nie złapię… Benedikt przejął osękę; stękający, teść opadł na czworaki i puścił snop światła pod szafę.

— Co tu kurzu… Nic nie widać… Nakurzył strasznie…