Выбрать главу

Rok przestępny, ma się rozumieć, znieśli po wieczne czasy.

Specyjalnie ukazali czarnoksiężnikom, czarusiom, wróżom, zielarzom, sztukmistrzom, snowidzom, astrologom, znachorom, mądrym babom i tym, którzy otwierają i zamykają czakry, żeby broń was Panie Boże, w żadnym wypadku nie zajmowali się czarowaniem w trybie prywatnym. Wszyscy czarownicy, a szczególnie zaklinacze deszczu, zaliczeni zostają do pracowników państwowych i zawsze mają spać w odzieniu i w oczekiwaniu natychmiastowego wezwania.

Tytuł teściowi długi i paradny wymyślili i w rządowych papierach rozkazano nazywać go Madej-Pasza, Sanitarz Generalny i Ulubieniec Ludu, Życie, Zdrowie i Siła, Teofrastus Bombastus Paracelzus de Santa Maria y Chimenez Wolfgang Amadeusz Awiczenna Cheops von Gugenhajm.

Teresio zapragnął się przezwać Piotrowicz-bej, Minister Transportu, Górnictwa i Przetwórstwa Naftowego. A co to znaczy? A znaczy, że całą wodę pen-zin kazał czerpać wiadrami i cebrami spod ziemi i do piwnicy dźwigać. Woda ładna, nie można powiedzieć, po wierzchu jakoby tęczą się mieniła. Tylko że w smaku paskudna i zapach też nie bardzo. Teresio nad całą siłą pociągową, nad wszystkimi wygeneratami został Naczelnym.

A Oleńka i Fiewronia nijak się nazywać nie zapragnęły, tylko strojów sobie posprawiały, żeby za każdym razem w nowej sukni jeździć na publiczne kaźnie: łamanie kołem abo języka odjęcie, abo co tam jeszcze.

Nudno.

— … Tatko się obraża, mówi, że gębę krzywisz. Benedikt! Nie krzyw gęby!

— Idź precz. Czytam.

Benedikt odczekał, kiedy cała Oleńka, calutka, bez reszty, wyjdzie przez szyrokie drzwi. Wątek zerwała, gadzina.

— Widzę, że krzywisz na mnie gębę — powiedział teść.

— Głupstwa.

— A przecie jesteśmy przyjaciółmi na wieki. Przysięgę złożyliśmy. — Mmm.

— Gdzie ty, tam i ja. Oderwijże się od książki!

— No co, co?

Rodzina siedziała przy stole, jadła kanarki z grila i patrzyła na Benedikta z niezadowolnieniem — wszyscy, nawet Piotrowicz-bej. Dzieci, Bąbel i Konkordia, pełzały pod stołem, drapały podłogę pazurami.

— Przesunięcia w strukturach władzy zamyśliłem uczynić, mój chłopcze.

— Tak? Na zdrowie.

— Zamyśliliśmy z Pietrowiczem silnik spalinowy sporządzić. Pen-zin jest, iskrę oczami dobędę, reszta — w porządku roboczym.

— Boże dopomóż. A ja co mam do tego?

— Potrzebna jest pewna konsolidacja — wtrącił się Piotrowicz-bej. — Nie mam.

— Ech! Pomoc, pomoc jest potrzebna!

— Zamierzam usunąć Najwyższego Rozpalacza — powiedział teść. Benedikt pomyślał, że się przesłyszał, założył palicem książkę i wyciągnął szyję.

— Dokąd usunąć?

— Dokąd, dokąd… Stracić! Uszy sobie umyj! — wybuchnął teść. — Całkiem się zaczytałeś, w papierach zaryłeś, państwo zarzuciłeś, a jesteś zastępcą! Stracić go chcę, jako element szkodliwy, łatwopalny! Zgodnie z Państwowym ukazem, który już dawno nabrał mocy! I w gospodarce przez niego ubytek: lud się rozpuścił, piece darmo zapalają, nikt ogniowego nie płaci!

— Teraz, kiedy jest benzyna, na otwarty ogień absolutnie nie możemy zezwalać — potwierdził Teresio. — Mówię to jako Minister Górnictwa i Przetwórstwa Naftowego. Jesteśmy teraz Krajem OPEK. To nie żadne śmichy-chichy, musimy myśleć o eksporcie.

— Na dodatek wykopki robi szkodliwe, pod państwo się podkopuje. Rano wstaniemy, a kraj się zawali.

— I słupy stawia, przeszkadza w swobodnym przejeździe, to już mówię jako Minister Transportu.

— Rewolucyja trwa, tu nie ma co się zastanawiać — powiedział teść ze złością. — O czystość szeregów trzeba dbać? Trzeba. Jestem pracownikiem medycznym, nie zapominaj o tym. A wiesz, jaką my, pracownicy medyczni, składamy przysięgę? Nie szkodzić. A on szkodzi. No?! Tak więc szybko zajedź, zwiąż go sznurem. Przywiąż tam, do słupa czy gdzie, byle mocno. Ja bym ludzi posłał, ale on chuchnie i się obroni. A na ciebie nie chuchnie.

— Nie pozwolę tracić Nikity Iwanycza, cóż to znowu?! — zawołał Benedikt. — To stary druh… Bułeczki piekł, puszkina razemeśmy rzezali i… i w ogóle!!!

Z ogonem nie chciał się affiszować.

— Pozwolę, nie pozwolę… Nikt cię o zgodę nie pyta! — krzyknął z kolei teść. — Jesteś Zastępcą do spraw Morskich i Łoceańskich, a tu są lądowe! Silnik zbudujemy, po drogach będziemy jeździć! Twoja sprawa to dostarczyć go, żeby nie uciekł!

— A chuj wam w dupę, i to z przytupem!

— Ach tak?! Kosmopolita! — krzyknął Teresio, trącając stół.

— Sam kosmaty, a ubliża! Straszydło czworonogie!

— Jak ty rozmawiasz z Ministrem?! — teść przechylił się i wyrwał Benediktowi z rąk książkę, rąbnął o podłogę, aże kartki się posypały.

— Kurde! A z was, tato, to w ogóle śmierdziel!

— Ach tak?! Aha! — teść rzucił się ponad stołem, przewrócił talerek i złapał Benedikta krzepkimi, zimnymi rękami za gardło. — No, powtórz, coś powiedział! Powtórz, mówię! Ja cię tu zaraz ogniem…

Wytężył oczy i zaczął palić Benedikta żółtym, zimnym, drapiącym płomieniem.

— Kończcie te awantury! Przy dzieciach! — wtrąciła się teściowa.

— Kontrolujcie się, tatko!

— A wy co w ogóle? Wy jesteście… jesteście… Kyś, i tyle! — krzyknął Benedikt i sam się przestraszył: wyleci słowo i nie złapiesz go. Przestraszył się, ale krzyknął. — Kyś! Kyś!

— Ja? Ja? — zaśmiał się teść i nagle rozluźnił palce, puszczający Benedikta. — Pomyłka… To ty jesteś kyś.

— Jaaaa?

— A niby kto? Puszkin? Ty! Ty nim jesteś… — teść śmiał się, głową kręcił, masował zdrętwiałe palce. Światło w oczach wygasił, tylko czerwonawe ognie buzowały w oczodołach. — Tylko się w wodzie przejrzyj… W wodzie… He, he, he… Sam jesteś kyś… A bać się nie trzeba… Nie trzeba… Wszyscy tu swoi, swoi…

Teściowa też się zaśmiała, Oleńka zaczęła chichotać, Terentij Piotrowicz-bej wyszczerzył zębiska. Nawet dziatki przestały skrobać podłogę, podniosły płaskie główki i zapiszczały.

— W wodzie się przejrzyj…

Wybiegł z izby precz, ścigany śmiechem całej rodziny.

Co oni wygadują! Co powiedzieli! Ot, jest stodoła, jest beczka z wodą — osłaniający się rękami od światła, wpatrywał się w ciemną, pachnącą bagnem wodę. Nie! Łgarstwo! Fałsz! Widać słabo, ale przecie widać: głowa krągła, choć włosy się przerzedziły; uszy na miejscu, broda, nos, oczy. Nie, człowiek jestem! Człowiek! Tak! A chuj z wami!

Opłukał gębę wodą: skóra paliła, piekła, tam gdzie teść przyżegał ją promieńmi, i w dotyku zrobiła się szorstka jako bąbelki abo wysypka. Nagle chwyciła go mgłość, jakoby syra się najadł. Odbiegł ku drzwiom, zwomitował na futrynę. Czymś żółtym. To pewnie po kanarkach. Objadł się kanarków. Fuuu, słabość.

Przejść się chyba trzeba, co? Odetchnąć. Sto lat nie chodził piechotą. Za wrota, za gród. Syknąć na strażę. Z górki. Ku rzece. Przez mostek — do lasu i dalej, dalej, po kolana, po pas, po barki w trawę, tam gdzie kwiaty i muchy, i tajna polana, i miodny wiater, i biała Ptaszyca… Aha, czekaj…

Wlókł się, powłóczył odwykłymi, słabymi nogami w łapciach i czuł wyraźnie smak wiedzy, którą nagle posiadł: wszystko na nic. Nie ma ani polany, ani Ptaszycy. Wydeptana jest polana, skoszone tulepany, a Pawica… Pawica, cóż, dawno złapana w sidła, dawno przerobiona na koklety. Sam przecie jadł. Sam spał na poduszkach ze śnieżnego, koronkowego pióra.