Выбрать главу

Ruszyłam mu naprzeciw. Objęliśmy się pośród świata monstrów.

Po ciałach maszyn z mięsa jak robaki przepełzły uśmieszki. Jedna z żujących maszyn otworzyła usta i głośno wypowiedziała:

– A ludzie opowiadają, że w MGB nie potrafią kochać!

I przez stołówkę przetoczył się obleśny rechot maszyn z mięsa…

Od tego dnia zaczęłam widzieć sercem.

Ze świata opadła błona, naciągnięta przez maszyny z mięsa. Przestałam widzieć tylko zewnętrzną warstwę rzeczy. Zaczęłam widzieć ich istotę.

Nie znaczy to, że oślepłam. Wspaniale rozróżniałam przedmioty i orientowałam się w przestrzeni. Ale wszelkie wizerunki – obrazy, zdjęcia, filmy, rzeźby – znikły dla mnie raz na zawsze. Obrazy stały się zwykłymi płótnami pokrytymi farbą, w kinie na ekranie widziałam tylko grę plam świetlnych.

Sercem mogłam widzieć człowieka albo rzecz od wewnątrz, znać ich historię.

Odkrycie to było równoznaczne z przebudzeniem mojego serca od uderzeń lodowym młotem.

Ale jeśli po trzech ciosach moje serce po prostu ożyło i zaczęło czuć, to teraz zaczęło WIEDZIEĆ.

Uspokoiłam się.

Nie miałam się czym przejmować.

Miesiąc urlopu minął.

W Moskwie na miejsce aresztowanego ministra GB Abakumowa powołano Ignatjewa – funkcjonariusza partyjnego, dla Łubianki człowieka zupełnie nowego. A w związku z tym – nieprzewidywalnego. Ale jego pierwszym zastępcą został Goglidze – wysunięty przez Berię, stary przyjaciel Ha. To nas uspokoiło. Pod ochroną Goglidzego mogliśmy zakończyć operację poszukiwania żywych w Karelii.

Ha zawezwał nas z Krymu. Przylecieliśmy do deszczowej wrześniowej stolicy gotowi na nowe ofiary w imię Światłości…

Zdarzyło się jednak coś nieprzewidzianego.

Ignatjew, który rozpoczął śledztwo w sprawie „działalności przestępczej Abakumowa”, otrzymał donos od zastępcy naczelnika obozu, gdzie wydobywano drogocenny Tunguski Lód. Lejtnant GB Wołoszyn pisał, że: „obóz nr 312/500 powołany do wydobywania nikomu niepotrzebnego lodu w nieludzko ciężkich warunkach wiecznej zmarzliny został stworzony przez Abakumowa jako przykrywka dla japońskich szpiegów, przedostających się na terytorium ZSSR i działających na szkodę naszego ludu pracującego miast i wsi”.

Zapewne Wołoszyn po prostu postanowił skorzystać z kolejnej czystki w GB, żeby otrzymać nową nominację lub awans za „czujność”.

Pomimo jawnej absurdalności donos odniósł skutek: nakazano przerwać wszelkie prace w obozie. Ignatjew powołał komisję śledczą. Na szczęście na jej czele stanął pułkownik Iwanow z Głównego Zarządu Ekonomicznego MSW, zawdzięczający życie Ha, który w trzydziestym dziewiątym roku uratował go przed aresztowaniem.

Ha zmusił Iwanowa, by ten włączył do komisji Adr oraz mnie w charakterze sekretarki.

Przed wyjazdem Ha zawezwał Iwanowa i nas do swojego gabinetu.

Staliśmy przed jego masywnym biurkiem.

– Lećcie orły, sokoły, lećcie – zwracał się do nas z pożegnalnym słowem, międląc niezapalonego papierosa w swoich pięknych, bezwzględnych ustach. – Sprawdźcie, co i jak. Macie być, chłopaki, natrętni. Ryjcie ziemię jak dzikie świnie.

– Towarzyszu generale, tam jest wieczna zmarzlina – uśmiechnął się lekko Adr.

– Dowcipniś, jebaniutki! – Ha ukłuł go bystrym spojrzeniem i postukał palcem w stół. – Żebyście mi tam wszystko na drugą stronę wywrócili! Jasne?

– Tak jest! – odpowiedzieliśmy chórem.

– Mam podejrzenie. – Ha, mrużąc oczy, popatrzył w okno, odczekał chwilę. – Że sam lejtnant Wołoszyn jest japońskim szpiegiem.

– Wy… tak myślicie, towarzyszu generale? – z niepokojem spytał Iwanow.

– Intuicja. Mąci wodę, swołocz, a sam robi swoją czarną robotę. Jest ich tam w tundrze jak na dupie pryszczy. Znaleźli sobie cieplutką norkę, samurajskie nasienie. Taką mają, kurwa, agenturę, że nie nadążamy ich łapać. Tyluśmy w latach czterdziestych pousadzali, a mimo to lezą do nas, gnidy, z Dalekiego Wschodu. Więc, uważaj, Iwanow. Nie popełnij błędu.

Ha wymownie spojrzał na Iwanowa.

No i Iwanow nie popełnił błędu.

Wiedział, że Włodzimirski jest człowiekiem Berii, nie zaś odsuniętego od łask Abakumowa. A Beria stał najbliżej Stalina. Warto więc było poważnie potraktować aluzję.

Ledwo dotarliśmy do zasypanego śniegiem i nękanego lodowatymi wiatrami obozu nr 312/500, Iwanow rozkazał aresztować lejtnanta Wołoszyna.

W głuchą polarną noc przy świetle trzech lamp naftowych w zbudowanym z okrągłych belek baraku o obostrzonym rygorze nagiego Wołoszyna położono na wznak i przywiązano do ławki. Iwanow, jako człowiek przezorny, zabrał ze sobą dwóch barczystych zbirów lejtnantów z oddziału operacyjnego. Jeden usiadł Wołoszynowi na piersi, drugi zaczął smagać go batogiem po genitaliach.

Wołoszyn wył pośród ciemnej nocy.

Jego wycie słyszało pięciuset osiemnastu zeków, przyczajonych w swoich barakach i oczekujących na werdykt moskiewskiej komisji: nie pracowali już od miesiąca. To ich napawało strachem.

Naczelnik obozu przez cały miesiąc pił w swoim domku.

– Opowiadajcie, Wołoszyn, wszystko opowiadajcie. – Iwanow opiłowywał niespiesznie swoje wypielęgnowane paznokcie.

Siedziałam z kartką papieru, gotowa zapisywać zeznania podejrzanego. Adr przechadzał się wzdłuż ściany. Dziobaty lejtnant bez ustanku chłostał Wołoszyna po gwałtownie puchnącej mosznie, mamrocząc:

– Gadaj, piździelcu… gadaj, piździelcu…

Wołoszyn wył trzy godziny. W tym czasie wielokrotnie tracił przytomność, więc go polewano wodą i nacierano śniegiem. Potem się przyznał, że jeszcze w czterdziestym pierwszym roku jako piętnastoletni chłopak w głuchej syberyjskiej wsi został zwerbowany przez japoński kontrwywiad. Kiedy, dławiąc się łzami i smarkami, drżącą ręką podpisywał swoje „zeznania”, ułożone przez Iwanowa, a spisane przeze mnie, sercem widziałam jego istotę. Wiedział, że podpisuje na siebie wyrok. Całą tę maszynę z mięsa wypełniał w owej chwili obraz matki – prostej syberyjskiej chłopki. Matka siedziała w jego głowie jak kamienna kula, powtarzając w kółko to samo:

– Ja żem cie w menkach rodziła, ja żem cie w menkach rodziła…

Z kamienną mamą w głowie mógł podpisać wszystko.

Następnego ranka trójka opatulonych derami koni powiozła do Ust-Ilimska skutego kajdankami Wołoszyna z dwoma konwojentami i dryblasa kuriera z teczką. W teczce leżało sprawozdanie komisji śledczej i zeznania lejtnanta Wołoszyna.

A myśmy się zatrzymali w obozie, oczekując komfortowego samochodu z ogrzewaniem.

Iwanow i lejtnanci pili z naczelnikiem obozu, który z radości, że sprawa potoczyła się tak pomyślnie, gotów był całować ich po nogach. Ja zaś i Adr poleciliśmy zaprząc sanie i wybraliśmy się na „przejażdżkę”. Wiadomo, DOKĄD nas ciągnęło.

Adr wyjechał z obozowej bramy i skierował konie na gościniec prowadzący do miejsca wydobycia LODU. Gościniec, po którym przeganiano kolumny zeków i wożono wydobyty lód, był przyprószony śniegiem, przez miesiąc przestoju nikt go nie odśnieżał. Spasiona kobyła naczelnika lekko ciągnęła sanie, w których siedzieliśmy, okutani niedźwiedzią skórą. Było słonecznie i mroźno.

Sercami poczuliśmy bliskość LODU jeszcze w obozie. Ale teraz to uczucie wzmagało się z każdym krokiem. Dokoła rozpościerały się łagodne, niewysokie pagórki, pokryte rzadką roślinnością. Las tutaj został powalony przez falę uderzeniową w 1908 roku przy upadku meteorytu, a nowy rósł słabo, kępami. Śnieg błyszczał w jasnym słońcu, głośno skrzypiał pod płozami.

Od obozu do miejsca upadku było siedem wiorst.