– Jednego całusa.
Przytulił ją do siebie i długo stali objęci, bez słowa, aż na dziedzińcu rozległ się stukot końskich kopyt i dźwięk zajeżdżającego powozu. Lensman przywiózł Belindę.
Wieczorem Belinda odwiedziła Viljara w areszcie. Był ożywiony i chyba się cieszył, że przyszła. A kiedy opowiedziała radosne nowiny, że już wkrótce będzie wolny, rzekł:
– Teraz, Belindo, musisz bardzo uważać. Wszystko zależy od ciebie.
Ona aż zbladła z przejęcia i zapewniała go szczerze, że może na niej polegać.
Stali każde po swojej stronie żelaznej kraty w drzwiach. Viljar zniżył głos do szeptu:
– Pamiętasz, że w Drammen dostałem różne papiery?
– Tak, pamiętam.
– Włożyłem je do kieszeni mojego płaszcza, który wisi w hallu w Grastensholm. Taki szary samodziałowy płaszcz, wisi na drzwiach. Musisz wziąć te papiery i zanieść je do pewnego człowieka we wsi. Powiesz mu też, że ja przez jakiś czas nie będę przychodził na zebrania, bo asesor mnie podejrzewa i mógłbym wszystkich zdradzić.
– Rozumiem. Załatwię wszystko, jak trzeba. Dzisiaj wieczorem?
– Nie, to by zwracało uwagę. Idź tam jutro przed południem, tylko pamiętaj, żeby nikt cię nie zobaczył.
Powiedział jej nazwisko i adres tego człowieka i wyjaśnił, jak się do niego idzie. Belinda nie pochodziła przecież z tutejszej parafii i mało kogo znała.
Viljar z apetytem zjadł kolację, którą mu, przyniosła, i serdecznie podziękował za odwiedziny.
– Ale dłużej już nie powinnaś tu zostawać – szepnął. – Przyjdź jutro, żeby powiedzieć, jak się wszystko udało.
– Oczywiście, że przyjdę! – zapewniła z błyszczącymi oczyma.
– Jesteś teraz moją najlepszą przyjaciółką – uśmiechnął się Viljar.
– Dziękuję ci, och, dziękuję! – szeptała uradowana i lekko jak na skrzydłach pobiegła do domu.
Całkiem szczęśliwa jednak nie była. Bo ostatnie słowa Viljara zabrzmiały tak, jakby przemawiał do dziecka. Do dziecka, które się lubi i chce pochwalić. A to akurat nie był ten rodzaj przyjaźni, której by pragnęła ze strony Viljara z Ludzi Lodu.
A tak naprawdę, to czego oczekiwała?
Na tyle była rozsądna, żeby wiedzieć, iż zbyt wiele spodziewać się nie powinna. Ale chciała przynajmniej być traktowana jak dorosła. Chociaż tyle. Wkrótce jednak porzuciła smutne rozmyślania i szybko poszła w stronę Grastensholm. Tyle przecież mieli wspólnego, Viljar i ona! Jakie piękne chwile przeżyli razem nad rzeką, kiedy wydobywali z wody doczesne szczątki Marty! A podróż do Drammen! A dzisiejszy wieczór, to poczucie wspólnoty mimo dzielących ich krat!
Tyle niezwykłych przeżyć ich łączy!
Biedna Belinda nie miała jeszcze nawet pojęcia o tym, co ich czeka w przyszłości. Gdyby domyślała się choć drobnej części, schowałaby się w najgłębszym kącie i znowu zamknęła w swojej dawnej skorupie.
ROZDZIAŁ X
Przez cały. dzień Belindę dręczyła myśl o Lovisie. Napisała do domu list bardzo wyraźnym i starannym pismem, opowiedziała o śmierci Herbena Abrahamsena i zapytała, czy rodzice nie mogliby czegoś zrobić, by wyrwać małą Lovisę ze szponów pani Tildy. Pisała, że oczywiście bardzo żałuje pani Tildy, która straciła jedynego syna w tak strasznych okolicznościach, ale Lovisie nie będzie u niej dobrze. Zostanie wychowana w nienawiści do swojej matki, ich ukochanej Signe, będzie pogardzać innymi ludźmi, nazywać ich grzesznikami, a tak przecież nie powinno się wychowywać dziecka.
Na samym końcu listu, nieśmiało i maleńkimi literkami, pytała, czy jej także nie zechcieliby zabrać do domu. Bo choć państwo z Grastensholm są dla niej niezwykle mili i życzliwi, to przecież nie może u nich pozostać na stałe.
Z ciężkim sercem wysyłała ten list, naprawdę nie miała najmniejszej ochoty wracać do dużego miasta.
Viljara zwolniono z aresztu już po dwóch dniach i z tej okazji wydano w Grastensholm uroczysty obiad dla całej rodziny. Przyszli Solveig i Eskil, długo i serdecznie ściskali syna, który najwyraźniej był tym skrępowany, Vinga szczebiotała, piła wino i częstowała Belindę, dopóki Viljar nie położył temu kresu.
– Nie wszyscy mogą pić tyle wina, co ty, babciu – powiedział. – Ciebie nigdy nie widziałem pijanej, ale Belinda nie przywykła do mocnych trunków, więc mogłoby się to źle dla niej skończyć.
– Ach, co tam! – protestowała Vinga. – Belindzie należą się od nas podziękowania, Viljarze, bo to ona sprawiła, że tobie, naszemu upartemu wnukowi, zmienił się charakter. Nigdy nie byłeś taki otwarty i towarzyski jak przez ostatnie tygodnie! Ale ty, Belindo, powinnaś uważać! – dodała, kładąc swoją małą i szczupłą dłoń na dużej ręce Belindy. – Jesteś miłą, pełną ciepła dziewczyną. Masz więcej ciepła w tej swojej udręczonej duszy, niż sama zdajesz sobie sprawę, ale pamiętaj, że ciepło nie zawsze jest w stanie stopić lód! Uważaj, żeby chłód Viljara cię nie zmroził.
Heike westchnął:
– Vingo, tak nie można, chyba zaczyna ci się kręcić w głowie?
– Wcale nie! Bardzo dobrze wiem, o czym mówię. A Viljar nie ma prawa zniszczyć jej dobrej, ufnej duszy!
– Nie zamierzam tego robić, babciu!
– Świadomie nie, oczywiście! Ale możesz ją stłamsić. I to paskudnie! Stanie się wówczas jak róża, która jeszcze nie do końca rozkwitła, a już więdnie.
– No, może już wystarczy tych kwiecistych porównań, Vingo – roześmiał się Heike. – Nie moglibyśmy porozmawiać o czym innym?
– Naturalnie. Na zdrowie, Belindo!
Viljar jednak upierał się przy swoim. Ani kropli więcej wina dla Belindy. I Belinda potulnie posłuchała.
– Belindo, kochanie – zwróciła się do niej Vinga, obejmując dziewczynę poufale. – Powiedz mi, co wy robiliście w Drammen?
– My… – Belinda była zupełnie zbita z tropu i rzucała rozpaczliwe spojrzenia na Viljara. – Nie, my nigdy nie byliśmy w Drammen.
– Spotkaliście się tam z kimś może?
– Nie, skąd…
– Babciu! – wtrącił się Viljar ostro. – Dlaczego ty ją dręczysz?
– Właśnie! – poparł go Heike, rozsiadając się wygodnie w fotelu. – To nieładnie w stosunku do Belindy. Ona jest szczerą, prostolinijną dziewczyną, zrobiła naprawdę, co mogła. Ale, Viljarze, czy nie uważasz, że czas, byś okazał nam trochę więcej zaufania? Nawet asesor zdaje się czegoś domyślać i tylko my nie mamy o niczym pojęcia. Czy naprawdę sobie na to zasłużyliśmy?
Viljar zacisnął zęby.
– Nie robię tego, żeby wam dokuczyć – powiedział. – Ale muszę mieć na względzie dobro innych.
– Czyje?
– Moich towarzyszy. Ale i wasze też.
Ogień na kominku przygasł, węgle tliły się ciemną purpurą. Eskil i Solveig siedzieli w milczeniu i patrzyli wyczekująco na syna. Martwiło ich i sprawiało ból, że syn tak się zachowuje wobec dziadków.
– Viljar… – szepnęła w końcu Solveig błagalnie.
I chyba właśnie prośba matki sprawiła, że się ugiął. Solveig była taka zrównoważona i taka wyrozumiała. Dobrowolnie przystała na to, by syn przeprowadził się do Grastensholm, żeby pomóc dziadkowi, bo Heike miał wciąż wiele pracy jako lekarz. Nikt jednak nie wiedział, ile ta decyzja Solveig kosztowała.
Eskil pewniej niż ona stąpał po ziemi, był bardziej otwarty i traktował to rozwiązanie jako praktyczne. Kiedy Viljar usłyszał cichą prośbę matki, serce przepełnił mu piekący ból. Z powodu tego, co oboje z matką przeżyli.
Posłał jej pospieszny, ale pełen czułości uśmiech, który ona bardzo dobrze zrozumiała, będzie go do końca życia przechowywać w pamięci niczym najkosztowniejszy klejnot. Potem spojrzał na Belindę, na to spłoszone dziecko, ufające mu bezgranicznie. Popatrzył na szczerą twarz ojca, który po latach burzliwej młodości osiedlił się spokojnie w Lipowej Alei i zaakceptował fakt, że nie należy do „wielkich” w rodzie. Następnie przeniósł wzrok na Vingę, pełną kokieterii i wyrozumiałości, a wreszcie na Heikego. Heike, wielki, najpotężniejszy ze wszystkich na przestrzeni wieluset lat. Patriarcha, pozbawiony właściwej patriarchom wyższości wobec innych i tyrańskich skłonności. Heike do takich nie należał. Jego autorytet był zrozumiały sam przez się. Wynikał z jego uśmiechu, z troski o każdą żywą istotę, z pokory.