Выбрать главу

Był wściekły i rozgoryczony, bo ciągać człowieka o takie pierdoły mogą tylko w Polsce. W tych nerwach zapytał załatwiającą jego sprawę kobietę, czy w ten sam sposób są sprawdzane dochody pana burmistrza, wiceburmistrzów i innych oficjeli, z których przynajmniej połowa mieszka w domach, na które ich nie stać i jeździ samochodami, o których powinni co najwyżej pomarzyć. „Drogi panie – padła odpowiedź, a urzędniczka zaczęła się serdecznie śmiać – ich rozlicza zupełnie kto inny! I na szczególnych zasadach”. Nie drążył dalej tematu. Wszystko jasne. Na ich wysokości władze nawet srogi strażnik czystości portfela, groza obywateli, nieubłagany i potężny Pan Fiskus patrzy życzliwszym okiem.

W domu zaświeciło się światło. Wielkie na całą ścianę okno to na pewno salon. Powoli zapadał zmrok. Nad drzwiami wejściowymi, tuż pod puszką z napisem „Security”zapaliła się czerwona, migająca dioda. Ostrzeżenie dla intruzów. Posiadłość jest monitorowana. Każdy, kto naruszy prywatność właściciela, musi się liczyć z konsekwencjami.

Przyjadą ochroniarze, rzucą delikwenta na ziemię, przy okazji mniej lub bardziej dyskretnie pobiją. Przyjedzie policja, zamknie go i przesłucha. Potem pod sąd. A do pana komornika ochrona przybędzie na pewno szybciej niż nawet do sklepu jubilerskiego.

Bo pan komornik za czujność potrafina boku wsunąć do kieszeni małą premię.

Bo pan komornik ma znajomościna szczytach władzy.

Bo pan komornik poluje z wysoko postawionymi przyjaciółmi.

Obrzydliwość.

Ile krzywdy ludzkiej wtych murach? Ile łez?

No bo ile też razy przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości przychodzi zająć majątek komuś, kto jest prawdziwym złodziejem? Prawdziwi, wielcy złodzieje to właśnie ci, z którymi jeździ strzelać do zwierząt.

Czy, widząc szkliste oczy jelenia, w których zastygło przerażenie, widzi też zapłakane oczy starej kobiety, której opieczętował telewizor, jedyne co łączy ją ze światem, bo zalega z czynszem. Czy jest równie opryskliwy dla kryminalisty, któremu nic nie zajmie, bo tamten oficjalnie nic nie ma, ale zawsze może poczęstować nożem w ciemnym zaułku?

Dlaczego wszystkie takie typy należą do kół łowieckich?

Wroński potrząsnął głową.

Jemu też proponowano udział w polowaniach. Kolega leśniczy ciągnął na ambonę, żeby strzelić dzika. Ale on wolał zabawę na strzelnicy, gdzie nikomu i niczemu krzywdy zrobić nie można. Czym innym jest zresztą odstrzał zwierzyny chorej, jaki robią leśnicy, a czym innym polowanie na najpiękniejsze sztuki, domena myśliwych z kręgów trzymających władzę.

Zerknął na zegarek. Wpół do dziesiątej. Długo pismak będzie jeszcze siedział? Wyszedł z samochodu, rozprostował kości. Ostrożnie zbliżył się do płotu, usiłując dostrzec, co się dzieje we wnętrzu salonu. Niewiele było widać, bo chwilę wcześniej ktoś zaciągnął werticale. Dwie postacie, jedna stojąca. Może już się żegnają?

Wrócił dowozu.

Rzeczywiście, po kilku minutach otworzyły się drzwi wejściowe. Dwóch mężczyzn równego wzrostu, jeden dobrze zbudowany, drugi chudy. Pożegnali się.

Chudy poszedł do samochodu z czerwonym logo, po chwili zapuścił silnik, cofnął auto z piskiem opon, skręcając w lewo, następnie również z piskiem opon ruszył do przodu. Komisarz też już trzymał nogę na gazie. Odczekał kilka sekund, a potem wyjechał na środek ulicy.

Odgłos ostrego hamowania.

Pojazdz logiem zatrzymał się kilkanaście centymetrów od bocznych drzwi. Wyskoczył z niego mężczyzna. Nawet w półmroku widać było, że twarz poczerwieniała mu z wściekłości.

– Ty buraku jeden! – zawołał wysokim, piskliwym głosem. – Kto ci dał prawo jazdy?

Michał też już był na zewnątrz.

– Państwo polskie – odparł spokojnie. – Tak jak i tobie.

– Ty. – głos uwiązł tamtemu w krtani. – To pan, komisarzu?

– To ja, panie redaktorze.

– Oszalał pan? Prawdziwy z pana pirat drogowy. Chyba będę musiał to opisać.

Wroński już był przy nim. Chwycił Niwę za rozchełstaną na piersi koszulę, skręcił materiał i uniósł dogóry.

Dziennikarz znalazł się na masce swojego samochodu, przegięty w niewygodnej pozycji.

– Opiszesz, łachudro – wydyszał prosto w twarz przestraszonego mężczyzny – ale dzisiejszą noc w areszcie!

– Nie ma pan prawa mnie zatrzymać, nie ma podstaw!

– Nie – zgodził się Wroński. – Nie jestem nawet na służbie. Ale wystarczy, żebym zadzwonił po patrol. Wiesz, wszystkie są wyposażone w alkomaty. I jesteś, kmiotku, skończony!

– Nie rozumiem.

– Rozumiesz, rozumiesz. A ja czuję. Prowadzisz po pijanemu.

– Teraz nieprowadzę – redaktor zhardział.

Wroński zacisnął chwyt.

– Ale siedziałeś w wózku, kiedy cię zatrzymałem. Zresztą to nieważne. Chcę od ciebie czego innego.

Niwa milczał. Zaczął się wyrywać, ale uspokoiło go lekkie uderzenie w policzek.

– Nie żądam wiele – ciągnął Michał – odpieprz się po prostu ode mnie. Zabierz szanowne zelówy z moich pleców. Inaczej załatwię cię definitywnie.

– Nadal nie rozumiem. Chodzio ten artykuł, w którym…

– W dupie mam twoją pisaninę, gnojku. Możesz sobie drukować co chcesz. Mam inną sprawę. Kto mnie podesrał u burmistrza? Kto ryje pode mną przy każdej okazji? Ty, brudny pismaku!

– Puść, – jęknął dziennikarz – udusisz mnie.

Wroński poluzował uchwyt.

– To nie ja – Niwa złapał oddech. – Byłemu burmistrza, ale powiedział, że nie będzie się z panem użerał. Żebym sobie sam radził.

– Przysięgam! – zawołał, widząc uniesioną dłoń komisarza. Ten podrapał się w tył głowy. – Nie tylko ja pana nie lubię. Ktoś mocniejszy ode mnie musiał interweniować. Bo zaraz potem, zanim wyszedłem, zadzwonił telefon i nagle zmienił zdanie. Obiecał z panem pogadać.

– Kto telefonował? Kim ma być ten człowiek?

– Gdybym wiedział takie rzeczy, pracowałbym w prasie ogólnopolskiej, a nie lokalnym czasopiśmie!

– Jakoś ci nie wierzę – puścił jednak koszulę redaktora.

Niwa odetchnął głębiej, stanął wreszcie obiema nogami na ziemi.

– Nie obchodzi mnie pana wiara – odparł. – Ale jeśli burmistrzsię do pana dobrał, to nie moja zasługa. Niestety.

Wroński zastanowił się. Wyglądało, że redaktorek mówi prawdę. Ale jeśli nie on, to kto? I jakże nowego znaczenia nabierają słowa burmistrza, żeby na siebie uważał. Wtedy wziął to jedynie za zwykły wyraz frustracji ojca miasta. Nie zwrócił większej uwagi na ton. Teraz dopiero dotarło do niego, że burmistrz wyglądał na autentycznie zatroskanego.

– Dobra – mruknął – na razie może pan iść. Ale radzę uważać. Jeszcze jeden numer, jeden artykuł i stracę cierpliwość.

– Podobno ma pan gdzieś moją pisaninę.

– Mam, ale skoro już tak sobie gawędzimy, załatwię i tę sprawę przy okazji.

– Mogę iść?

– Jasne. Do widzenia.

Niwa poszedł do samochodu od strony kierowcy. Wroński natychmiast znalazł się przy nim.

– Zaraz, zaraz – sprawnie wyjął kluczyk ze stacyjki.

– O co jeszczechodzi?

– Panie redaktorze, jest pan po użyciu alkoholu! Nie wolno w takim stanie prowadzić!

Niwa zgrzytnął zębami.

– To jak mam wrócić do domu?

– Na piechotę.

– Wie pan przecież, że mieszkam po drugiej stronie miasta!

– To się pan przejdzie. Spacer jeszcze nikomu nie zaszkodził. Albo niech pana odwiezie kumpel, pan komornik.

– On nie może. Też by się pan czepił, że jest po wódce.