Выбрать главу

– Nie podoba mi się to – dodał po chwili. – Ale skoro przełożeni tak chcą, trzeba się podporządkować.

– Właśnie, panie prokuratorze. Trzeba się podporządkować.

– I kto to mówi? – na twarzy Szlęzaka znów pojawił się uśmiech. – Pan chyba nie lubi takiego przymusu i dyktowania warunków.

– Lubię czy nie, na pewne rzeczy nie mam wpływu.

– No to powodzenia, panie Michale – Szlęzak wyciągnął rękę. – Wracam do sądu.

Po wyjściu prokuratora Wroński odruchowo wytarł dłoń w spodnie. Za każdym razem, kiedy ściskał rękę tego człowieka miał wrażenie, że chwycił prezerwatywę wypełnioną ciepłą wodą. Miękka i gładka skóra, uścisk w granicach zera. Prokurator tak naprawdę podawał same palce. Luźne w dodatku.

Inni mężczyźni w jego wydziale byli o wiele normalniejsi. Ale co tam panowie! Kobiety mieli bardziej zdecydowane i z jajami! A ten to typ śliskiego karierowicza. Dobrze by się czuł w latach Bieruta i Gomółki.

Po co przylazł?

Wyglądało, że chciał wyciągnąć od komisarza jakieś informacje, skłonić do wyznania, że buntuje się przeciw decyzjom góry, samemu przyłączyć się do tego buntu.

Naprawdę myślał, że nabierze starego glinę na takie prowokacje? Przyjaciel za pięćdziesiąt groszy!

Nie podobają mu się rozkazy przełożonego? Samo to wyznanie musiało go kosztować prawie atak serca ze strachu, nawet jeśli wypełniał czyjeś polecenie. Ale jeżeli działał na własną rękę, musiał to sam ocenić jako szaleństwo. Teraz pewnie trzęsie się ze strachu, że Wroński powtórzy komuś treść rozmowy. Że też ktoś taki został prokuratorem! Powinien raczej zająć się ogrodnictwem.

Machnął ręką i przystąpił do pisania raportu.

Od pracy oderwał go dzwonek telefonu.

Odruchowo spojrzał na zegarek. Wpół do pierwszej. A napisał zaledwie kilka zdań!

– Michał? – usłyszał znajomy głos.

– To ja, panie profesorze.

– Czy możesz do mnie teraz przyjść?

– W tej chwili nie. Może po pracy.

– Wolałbym teraz.

– Ale nie mogę się wyrwać. Panie profesorze, czy to nie może poczekać ze trzy godziny?

– Pewnie może. Ale dla mnie to niesłychanie pilne. Boję się. Adam mi się dzisiaj śnił. Może chciał mnie ostrzec? Nie chcę podzielić jego losu.

– Myślę, że w Oleśnicy nic podobnego panu nie grozi. A czy w ogóle u pana jest czego szukać?

– To nie rozmowa na telefon!

– Oczywiście. Zjawię się zaraz po służbie.

Wyszedł z komendy już dziesięć minut później. Po drodze minął gabinet komendanta. Stary stał przy drzwiach rozmawiając z jakimś cywilem.

– Raport, komisarzu! – zawołał na jego widok. – Punktualnie o czternastej.

– Jasne.

– I bez opóźnień, bo pojadę po premii.

Wroński machnął ręką. Dziadyga musi się przed kimś pochwalić, że krótko trzyma podwładnych. Teraz pewnie wstawia komentarz w stylu „jak się samemu nie dopilnuje, wszystko zaczyna się rozłazić”. Zobaczysz dzisiaj ten raport jak świnia niebo, myślał z wściekłością komisarz. I zabierz mi premię, jak chcesz, a nawet udziel ostrzeżenia z wpisem do akt.

Rozmowa z Walbergiem wzbudziła niepokój. Opanowany zawsze historyk zdawał się wytrącony z równowagi jeszcze bardziej niż wczoraj. Gadanie o ostrzeżeniu we śnie też świadczyło o nieszczególnej kondycji psychicznej.

Lepiej zobaczyć się z nim zaraz.

Tym bardziej, że później, po przemyśleniu, może ochłonąć i dojść do wniosku, żeby nie mówić wszystkiego.

A Wroński potrzebował informacji, nawet pozornie nieprzydatnych. Gdzieś tam w zakamarkach umysłu dojrzewały wnioski, konkluzje. Znał ten stan. Jeszcze trochę, jeszcze tylko jakieś wydarzenie i wszystko połączy się w logiczną całość. Czy może raczej logiczny wycinek całości, ale na tyle wyraźny, żeby dało się coś dalej z tym zrobić.

Poza tym na końcu rozmowy w słuchawce rozległ się nieprzyjemny metaliczny szczęk. Najpierw nie zwrócił na to uwagi. Podsłuchiwanie rozmów ze służbowych telefonów to norma w policji. Ale dopiero po chwili dotarło do komisarza, że kontrola nie wydaje takich odgłosów. Są po prostu na linii, nie muszą się rozłączać. A w takim układzie oznaczać to może jedno. Telefon Walberga jest monitorowany.

Dom profesora stał przy ulicy Dąbrowskiego. Willa z lat siedemdziesiątych, taki gierkowski potworek z płaskim dachem, zupełnie nie pasujący do poniemieckich domów i nowszych budynków. Furtka była uchylona.

Michał wszedł.

Na ganku wygrzewał się czarny jak smoła kot. Michał pochylił się nad zwierzakiem, wyciągnął rękę. Kocur zasyczał ostrzegawczo, ale się nie ruszył. Odważna bestia. Komisarz uśmiechnął się pod nosem, chciał zagadać do kocura, ale w tej chwili usłyszał ze środka domu zduszony okrzyk.

Zamarł, nasłuchując. Po chwili krzyk się powtórzył. Michał popędził do drzwi. Kot zerwał się, przestraszony.

Były otwarte.

Następny niepokojący sygnał. W domach jednorodzinnych rzadko mieszkańcy zostawiają beztrosko otwarte wejście.

Pognał na piętro. Nie wiedział, dlaczego akurat tam skierował pierwsze kroki. Pewnie dlatego, że wiedział, iż na górze profesor ma gabinet.

Po drodze minął leżące ciało jakiejś kobiety. Związana i zakneblowana, patrzyła na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami.

Wpadł do pracowni Walberga, prawie wyrywając drzwi z zawiasów. W oknie, w jaskrawym świetle wpadającym od południowej strony, zamajaczyła ciemna postać. Prawa dłoń wyglądała dziwnie, jakby jej palce uległy niezwykłemu wydłużeniu. Dopiero kiedy uniosła się w jego kierunku, pojął, co to jest.

Pistolet z tłumikiem!

Uskoczył, kryjąc się za ścianą.

Bezgłośny wystrzał wyrwał wielką drzazgę z framugi na wysokości oczu. Michał wyszarpnął z kabury pod pachą pistolet, wziął głęboki oddech, a potem skoczył w drzwi, od razu przyklękając. Usłyszał świst nad głową.

Strzelił.

Huk i brzęk tłuczonego szkła. Ciemna postać zawahała się przez chwilę, Wroński nacisnął spust ponownie, ale pistolet był martwy. Tamten skoczył, nie oglądając się. Michał podbiegł, szarpnął zacięty zamek. Pocisk ze zgniecioną łuską wyleciał na podłogę, mógł wreszcie przeładować broń.

Podbiegł do okna, wycelował w dół. Nie było jednak już do kogo strzelać. Napastnik jakby rozpłynął się w powietrzu. Tylko wysokie krzewy kiwały gałęziami na pożegnanie.

Wroński natychmiast skoczył do leżącego na dywanie profesora, Walberg miał otwarte oczy, ciało wyprężone, a prawą rękę wyciągniętą nad głowę, jakby chciał po coś sięgnąć. Michał zbadał puls tylko dla formalności. Historyk na pewno nie żył. Strzał prosto w serce.

Nie, trzy strzały, wszystkie w okolicach lewej strony klatki piersiowej. Sekcja pewnie wykaże, iż każdy z nich był śmiertelny. Michał przyjrzał się uważnie ułożeniu ciała. Było w nim coś dziwnego.

Widział w karierze trochę trupów, w tym ofiar zabójstw, ale w tym przypadku miał wrażenie jakiejś wyjątkowości. Wreszcie zrozumiał, o co chodzi.

Właśnie! Gdzie w momencie śmierci patrzył profesor?

Rzadko się zdarza znaleźć denata w takiej pozycji, z wykręconą ku górze, przekrzywioną głową. Powinien raczej patrzeć na zabójcę, a nie gdzieś pod biurko.

Schylił się, podążył za wzrokiem Walberga. Dlaczego w chwili śmierci skierował wzrok akurat tam? Czyżby coś podkleił pod blat?

Nic nie widać.

Szuflada została wywalona na podłogę, papiery rozrzucone, obie szafeczki z lewej i prawej strony także wybebeszone. Ale na dywanie zalegały same rachunki, uczniowskie zeszyty i jakieś luźne kartki.

Przyjrzał się im. To tylko sprawdziany. Na czworakach wpełzł pod mebel. Zaczął obmacywać uważnie deski. Biurko pamiętało na pewno jeszcze rządy Bieruta, a może nawet sanację. Może jest jakaś skrytka?