Nie widać.
Nacisnął raz i drugi dębowe deseczki z boku. Nic. Siedziały mocno, nawet nie zaskrzypiały. Zaczął wyłazić z ciasnej przestrzeni. W pewnej chwili pośliznął się na jakiejś karteczce. Na puszystym dywanie zadziałała podobnie jak skórka od banana.
Żeby nie runąć na nos, musiał się mocno oprzeć dłonią o wewnętrzną stronę biurka. Ale to nie pomogło. Poczuł, że oparcie usuwa się spod palców. Jeszcze tylko zdążył jakoś wyciągnąć przed siebie drugą rękę, zanim upadł. Uderzył głową o kant, ale nie zwrócił na to uwagi. Zbyt był zaintrygowany tym, co zobaczył.
W życiu trzeba mieć trochę szczęścia, liczyć na przypadek.
Jak teraz.
Intensywnie wpatrywał się w przestrzeń pod biurkiem. Tak, to mu nie przyszło dogłowy. Zabójcy, jak widać, również. Oczywiście jeżeli szukał właśnie czegoś podobnego.
Biurko stało na stalowych palikach, piętnaście, może dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Żeby nogi nie kaleczyły dywanu, profesor ustawił je tuż za jego linią, na parkiecie. Teraz, leżąc płasko, na boku, Michał prawym okiem widział właśnie tę przestrzeń. Światło odbijało się od wypolerowanego parkietu, dzięki czemu mógł dostrzec jakiś płaski kształt, którego nie było widać po przeciwnej stronie mebla. A przecież powinny być idealnie symetryczne.
Sięgnął pod spód.
Chwilę rozpoznawał palcami, co to może być i czy nie jest jednak elementem spodu. A potem szarpnął.
Pochwali zszedł na dół. Związana kobieta zdołała się już przeczołgać w stronę wyjściowych drzwi, a teraz na próżno usiłowała wstać.
– Proszę się nie obawiać – powiedział schrypniętym głosem. Odchrząknął. – Jestem policjantem. Zaraz panią rozwiążę.
Zerwał taśmę z jej ust. Kobieta odetchnęła głęboko. Potem zaczął się mocować z węzłami. Jednak napastnik pozaciągał pętle tak, że każde szarpnięcie zaciskało je mocniej.
Poszedł do kuchni.
Kobieta z przerażeniem w oczach śledziła jego ruchy. Kiedy zbliżył się z nożem, jęknęła próbując wcisnąć się w kąt.
– Naprawdę jestem z policji. Muszę przeciąć sznur. Gdybym chciał panią zabić, po co zdejmowałbym knebel?
Widać było, że nadal mu nie ufa, ale poddała się zabiegom. Pochylił się nad nią. Przymknęła oczy. Delikatnie, żeby jej dodatkowo nie przestraszyć, zaczął ciąć. Najpierw oploty na ramionach, potem ręce. Po chwili skończył, a ona zaczęła masować otarte i napuchnięte nadgarstki.
Dopiero teraz przyjrzał się jej uważniej.
Miała może koło trzydziestki. Ładna, efektowna blondynka o szarych oczach. Nawet przestraszona, potargana i skulona była atrakcyjna.
– Nie wiedziałem, że profesor ma córkę – przysiadł na schodach, naprzeciwko niej. – Pani jest jego córką, nie mylę się?
– Co z nim? Co z tatą? – Poderwała się na równe nogi. – Gdzie ten bandyta?
– Bandyta uciekł. A pan Walberg… Przykro mi – również wstał. – Profesor nie żyje.
Rzuciła się w kierunku schodów. Chwycił ją mocno. Szarpała się. Próbowała go podrapać w twarz. Chwilę trwała szarpanina.
– Nie pomoże pani ojcu w żaden sposób – przemawiał łagodnie, jak do małego dziecka. – A na górze wszystko musi zostać jak było.
– Proszę pójść ze mną. – Zaprowadził ją do dużego pokoju, posadził na wersalce. Wyjął telefon. – Zaraz wezwę ekipę.
Rozmawiał przez chwilę z dyżurnym, kazał się połączyć z komendantem. To zbyt gruba sprawa, żeby go pominąć.
– Może pani rozmawiać? – zwrócił się do kobiety.
– Tak – kiwnęła głową.
– Jak to się stało?
11
Baliński był najwyraźniej bardzo niezadowolony. Nic nie powiedział, ale wyraźnie przeżuwał w sobie złość. Komendant za to nie miał żadnych oporów, żeby okazać uczucia.
– Miałeś mi dostarczyć raport o czternastej, a nie wyłazić sobie z roboty!
– Dzięki temu wyłażeniu trafiłem na miejsce przestępstwa! Pewnie uratowałem życie córce profesora.
– Cholera jasna. Uratowałeś czy nie, znalazłeś się tam, gdzie nie powinieneś!
– Pewnie! Lepiej, żeby ją też zarżnął!
– Nie wiadomo – do rozmowy włączył się niespodziewanie milczący inspektor – czy nie skrócił pan swoim działaniem życia Walbergowi. Zabójca zastrzelił go, słysząc, że ktoś biegnie na górę.
– To tylko hipoteza – Wroński sam już nad tym myślał, ale chciał wierzyć, że jest inaczej. – U Ramiszewskiego nic nie pomogło.
– Pan łączy te dwie sprawy? – zmarszczył brwi Baliński. – Tam przecież zbrodni dokonano nożem, a tutaj za pomocą pistoletu z tłumikiem.
– Nie łączę. Ale są pewne podobieństwa.
– Niezupełnie. Doktora wykończono podczas próby ucieczki, zapewne przypadkiem. A nauczyciela gość rąbnął z pełnym rozmysłem.
– No i sam pan sobie zaprzecza – zauważył Michał. – Najpierw pan twierdzi, że mógł zginąć przeze mnie, a teraz słyszę sugestię, jakoby zabójca i tak miał zamiar go wykończyć.
– „Jakoby” – mruknął z przekąsem komendant – co za wyszukane słownictwo.
– A co, szefie, mam mówić jak policaje z telewizyjnych seriali? Co drugie słowo do wypikania? Może tak łatwiej byłoby mnie niektórym zrozumieć?
– Czy mówiąc o niektórych masz na myśli może mnie?
– Niektórych. Po prostu niektórych. Ale jeśli chce pan to wziąć do siebie, nie mogę nic poradzić.
– Spokój, panowie – Baliński zdecydowanie wkroczył do akcji. – Zachowujecie się jak przedszkolaki. Teraz zabieram komisarza na rozmowę. Czy jego pokój jest wolny?
– Wolny – komendant skrzywił się. – Jerzy jest w szpitalu. Przez jakiś czas nasz tu obecny przyjaciel będzie siedział w pokoju sam.
– „Tu obecny przyjaciel” – Wroński nie mógł sobie odpuścić. – Przed chwilą ktoś miał uwagi do wyszukanego słownictwa.
Zanim komendant zdołał odpowiedzieć, inspektor wyciągnął Michała z gabinetu.
– Po cholerę to panu? – syknął na korytarzu. – Po co go jeszcze bardziej rozwścieczać? Nie dość kłopotów? Chce pan większych?
– A mogą być większe? Nie słyszał pan, co powiedział? Odsunął mnie od wszystkich spraw, mam iść na wymarzony przymusowy urlop. Pojechał mi po premii na pół roku z góry. Wpisze naganę do akt. Co jeszcze może mnie spotkać?
– Zawsze jeszcze można pana aresztować. Za podejrzenie udziału w zabójstwie. W końcu pan też strzelał.
Doszli do miejsca pracy Wrońskiego. Baliński pieczołowicie zamknął za sobą drzwi.
– Strzelałem, ale do mordercy. To chyba oczywiste.
– To nie jest oczywiste, jeśli się temu bliżej przyjrzeć. Pani Dorota, córka ofiary, twierdzi, iż był panna górze zastanawiająco długo. Słyszała jakiś hałas, łomot. Czego pan szukał?
– Niczego nie szukałem. A co do hałasu, przewróciłem się. Panu się nigdy nie zdarzyło?
– Na miejscu zbrodni raczej rzadko. Ale czegoś pan szukał, prawda?
– Gada pan jak ci z wewnętrznego. Wieczne podejrzenia. Czego miałem szukać? Stałem w oknie, bo chciałem zobaczyć zabójcę. Sprawdziłem, czy profesor żyje. Potem przejrzałem pomieszczenie, żebysię zorientować, czy zostały jakieś łuski. Zostały. Na oko od kalibru dziewięć parabellum. To chwilę trwało. Ale nie tak długo, jak pan chce mi to wmówić.
– Mamy zeznanie naocznego świadka.
– Raczej nausznego, jeśli już. A poza tym kobieta była w ciężkim szoku. Wtedy raczej rzadko można precyzyjnie określić czas trwania zdarzeń.
– A te pytania, które jej pan zadawał?
– Były rutynowe.
– Ale w tak poważnej sprawie przesłuchać powinien ją człowiek wyznaczony przez pana przełożonego.