– A ty gdzie znowu? W dodatku z rewolwerem.
– Pistoletem! – może to nie miało znaczenia, ale przez całe życie denerwowała go, myląc te dwa pojęcia. – Rewolwer ma bębenek, kobieto! A to jest pistolet. Konkretnie glock siedemnaście.
– Co za różnica – wzruszyła ramionami. – Jak cię z tym złapią, pójdziesz siedzieć.
Westchnął ciężko. Do niej nigdy nie dotrze, że ma tę broń legalnie. Z trudem wychodził pozwolenie, napocił się, natrudził, ale w końcu dostał. Z glockiem jeździł na prywatną strzelnicę do Wrocławia, używał go dla przyjemności. Doskonała broń, niezawodna, poręczna, lekka i celna. Policyjny P-83 nie mógł się z nim równać nawet w jednym parametrze.
– Wrócę za godzinę lub dwie. Masz być gotowa.
Długo patrzyła na zamknięte drzwi, kiedy wyszedł. Podobał jej się taki zdecydowany, wręcz brutalny Michał. Szkoda, że nie potrafił wykazywać podobnego zdecydowania na co dzień. Może wtedy nie szukałaby fascynacji poza związkiem.
– Rany boskie! – Michał patrzył na śmiertelnie bladą twarz kolegi. – Ale cię ktoś urządził! Byłem w szpitalu rano, ale mnie nie wpuścili. Dobrze, że już odzyskałeś przytomność.
Wiedział już od ordynatora, że stan Jerzego jest poważny. Rozległe obrażenia wątroby. Pękła pod wpływem urazów mechanicznych, jak to się mądrze określa. Przez tyle lat Wroński niemiał pojęcia, że partner z pracy choruje, w dodatku na wątrobę właśnie. Mógł przecież wypić kontener wódki.
– Zabijał się na raty w ten sposób – odpowiedział lekarz na wątpliwości komisarza. – Pewnie by jeszcze trochę poegzystował. Ale organ był w strasznym stanie, nadwątlony nie tylko schorzeniem, ale też trybem życia. Uraz spowodował duże krwawienie. Dobrze, że ktoś go znalazł. Jeszcze pół godziny, godzina i byłoby po człowieku.
– Kto to był? – Michał zacisnął pięści ze złości. Może Jerzy ostatnio nie okazał się zbyt lojalnym kumplem, ale znali się przecież od dziecka. – Kim były te skurwysyny?
– Skąd wiesz, że było ich więcej? – Kumpel głos miał słaby, ledwo go można było zrozumieć.
– Stąd, że jeden nie dałby ci rady!
– Daj spokój,Michał. Nie szukaj winowajców. Sam jestem sobie winien.
– To wiąże się jakoś z tamtymi wypocinami na mój temat?
Jerzy przymknął oczy. Widać było, że toczy wewnętrzną walkę.
– Niezupełnie – odparł po chwili. – To nie był mój mocodawca. To zrobili. zawiesił głos…
Przypomniała mu się groźba człowieka nazwanego przez osiłka Wiktorem.
– Kto? Mów wreszcie.
– Powiem. Ale tylko tobie, bo rzecz dotyczy właśnie ciebie.
– Mów!
– To byli Ruscy.
Michał wciągnął powietrze.
– Rekieterzy?
– Napadło mnie pięciu. Czterech wyglądało na osiłków, takich jacy kręcą się po bazarach, właśnie specjalistów od ściągania haraczy. Ale jeden, który nimi dowodził, to facet z innej gliny. Jeszcze gorszy od tych bandytów. Koniecznie chciał dostać pisemny raport o tobie i twoim dochodzeniu. Pewnie wynajął tamtych czterech.
– Niekoniecznie wynajął – mruknął Michał. – Wiesz, jak u nich jest. Rekieterzy najczęściej wywodzą się ze Specnazu albo innych oddziałów specjalnych. Jeśli ktoś stamtąd chce się nimi posłużyć, działają jakby nadal byli w szeregu. To pewnie cena za swobodę działania na terenie polski i bezkarność wobec ich prawa. Inaczej rosyjska milicja mogłaby ścigać tych typów o wiele bardziej zaciekle i skutecznie niż to robi. Pamiętasz te wszystkie sprawy? Niby prokuratura rosyjska szuka, niby chce złapać, a jak przyjdzie co do czego, mają wszystko w dupie.
Jerzy przymknął oczy. Blada cera świadczyła, iż stracił dużo krwi. Z kroplówek powoli sączyły się płyny. Antybiotyki i sól fizjologiczna. W następnej kolejności podłączą środki odżywcze.
– To był gość z wywiadu. Z KGB albo GRU – powiedział nagle Jerzy, nie otwierając oczu. – Obrzydliwy typ, może nawet zawodowy morderca.
– Skąd wiesz?
– Tak uważam. Po co zwykłemu bandycie takie informacje, jakich zażądał? Ale jeśli to agent, ma cholernie tępe metody pracy.
– A może właśnie o to chodzi? W pracy wywiadowczej robi się nie takie numery. Prowokacje, pobicia, zabójstwa, wszystko ma swój cel.
– Nie, Michał. On naprawdę chciał się czegoś dowiedzieć. Przecież nie zamierzali mnie wysłać do szpitala. Normalnie takie kopnięcie, jakie dostałem na koniec, nie miałoby ostrych konsekwencji.
Wroński zamyślił się. Niech to diabli. Klocki zaczynają się układać w wielce niepokojącą konfigurację.
– Dobra, stary – wstał. – Nie przejmuj się. Jak stąd wyjdziesz, urządzimy sobie popijawę za wszystkie czasy.
– Nie urządzimy – uśmiechnął się smutno Jerzy. – Z moją wątrobą po tym wypadku nie wypiję już niczego mocniejszego niż piwo karmelowe.
– No to się nałoimy piwa karmelowego. A co, raz się żyje.
Jurek uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. Chciał coś powiedzieć, ale przeszkodził lekarz, który wszedł do izolatki.
– Wystarczy tego dobrego – oznajmił. – Chory musi się przespać.
Magda z Patrykiem wyjechali. Mały płakał, czując, że coś jest nie w porządku, chociaż oboje go pocieszali i zapewniali, że to zwyczajna wizyta, dawno zaplanowana, tylko zapomnieli mu o niej powiedzieć.
Wroński odetchnął z ulgą.
Pewnie, jeśli by się ktoś uparł, może za nimi jechać, sprawdzić, gdzie będą. Ale miał nadzieję, że w panującym cichym chaosie nikt nie będzie się interesował kobietą i dzieckiem. Czuł ten chaos dookoła siebie, chociaż jeszcze nie zdawał sobie sprawy z jego przyczyn.
Zamknął mieszkanie, a potem poszedł do domu profesora. Dorota Walberg otworzyła drzwi po dłuższej chwili. Musiał trzy albo cztery razy naciskać dzwonek. Twarz miała zapuchniętą od płaczu. Wionął od niej zapach alkoholu. Jednak nie była pijana.
Najwyraźniej musiała się napić na uspokojenie. Większość kobiet zażyłaby jakiś modny lek. Wódka to raczej lekarstwo dla mężczyzn. Ale spodobało mu się to. Babka z charakterem.
– To pan – skrzywiła się z niechęcią. – Mam dość.
– To ja – uśmiechnął się nieśmiało.
Wiedział, że właśnie ten uśmiech, – nazywał go numerem pięć – potrafi rozbroić każdego. Ale nie ją.
– Czego pan chce? – spytała nieprzyjaźnie.
– Wpuści mnie pani?
Cofnęła się, wszedł ostrożnie, jakby bał się ją spłoszyć.
– Czego pan chce? – powtórzyła.
– Wyniosła już pani śmieci do pojemnika na podwórzu?
– Jeszcze nie – odparła zaskoczona. – Ale nie rozumiem, co panu do tego.
Bez słowa ominął ją, wszedł do kuchni. Dreptała za nim, zbyt zdezorientowana, żeby protestować. Otworzył drzwiczki szalki pod zlewem. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach polskich domów tu właśnie znajduje się kosz na śmieci. U profesora nie było inaczej, o czym przekonał się wczoraj, kiedy poszedł po nóż.
Wyjął wiaderko.
Kobieta obserwowała go z niedowierzaniem. Nie dorzuciła tam od śmierci ojca nawet papierka. Czego on chce?
Wroński wyjął spomiędzy śmieci gruby zeszyt.
– Wie pani – mówił przez cały czas.
– Jest taka scena w jednej z książek Chandlera, nie pamiętam w tej chwili tytułu. Detektyw, oczywiście Philips Marlowe, żeby ukryć coś przed policją, wyrzuca to do śmieci. Wie, że jego mogą sprawdzić, przeszukać samochód, ale do kosza już niekoniecznie będą zaglądać.
– Co to znaczy. Kim pan właściwie jest?
– Najpierw odpowiem na drugie pytanie. Jestem gliniarzem, który czuje się straszliwie zagubiony w gąszczu sprawy przerastającej go o trzy głowy. A to są notatki, prawdopodobnie pani ojca. Proszę zerknąć.