Usiadł.
Nie widział pijaczka, który wstał z kościelnego trawnika, a teraz chwiejnym krokiem zbliżał się ku niemu. Miał na sobie bluzę z kapturem, naciągniętym głęboko na głowę. Prawą rękę włożył do kieszeni.
Dorota pojawiła się nagle obok Wrońskiego.
– No, chodź już. Wygrałeś, wierzę, że mnie kochasz i całą noc możesz tu przesiedzieć, żeby to udowodnić.
Może nie miało to wielkiego sensu, ale pijak zatrzymał się, a potem zawrócił. Wroński patrzył za nim.
– Myślisz, że stoi tutaj na czatach? A może raczej leży.
– Nie wiem. Ale zauważyłam, że kiedy ruszył, w pewnym momencie przestał się chwiać i poszedł pewnym krokiem. Możliwe, że takich jak on jest tu w okolicy więcej.
Michał rozejrzał się. Właśnie. Blok obok, trawniki, garaże, fosa iwzgórze zamkowe. Można tu ukryć pluton wojska.
– Co robimy?
– Chodź – pociągnął ją za rękę. – Dzisiaj nic nie zwojujemy. Trzeba to wszystko jeszcze raz dokładnie przemyśleć, znaleźć inne rozwiązanie.
W tej chwili stanął jak wryty. Przed nimi wyrosła jakaś postać.
Przyjrzał się.
To ten pijaczek spod kościoła. Kaptur nadal na głowie, a w ręku mętny błysk stali. Bezwątpienia pistolet. I bez żadnej wątpliwości z odciągniętym kurkiem. To było widać nawet w byle jakim świetle oddalonej o kilkanaście metrów latarni.
– Idziemy – powiedział intruz.
– Dokąd?
– Zobaczysz. Oboje cztery kroki przede mną i bez gwałtownych ruchów.
Dorota poczuła przenikliwe zimno pełznące od stóp przez całe nogi, potem wzdłuż krzyża aż po barki. Ojciec kiedyś mówił, że ludzie pod lufą tak się czasem czują.
– Już! – popędził ich fałszywy pijak. – Prosto, w stronę parku na wzgórze. Potem powiem, gdzie dalej.
Głos wydawał się skądś znajomy, ale w takiej chwili Wroński nie potrafił go przypasować do konkretnej twarzy.
Pociągnął Dorotę. Szła sztywno, jakby ogarniał ją paraliż. Potknęła się. Człowiek z tyłu syknął ostrzegawczo.
– Uważaj – Michał chwycił ją za rękę. – Mówiłem, żebyś ubrała lepsze buty. W tych potykasz się co chwila.
Już miała zaprotestować, bo przecież na nogach miała wyjątkowo wygodne sportowe półbuty, ale Wroński ścisnął ją tak mocno, że mało nie krzyknęła. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, co komisarz chciał dać do zrozumienia.
– Nie miałam innych.
– Iść, nie gadać!
Szli wzdłuż wschodniej ściany zamku. Za chwilę zbliżą się do schodów bocznego wejścia. Znów ponagleni, przyspieszyli nieco. Dorota nagle potknęła się i upadła na kolana. Idący z tyłu zrobił jeszcze dwa kroki.
Wroński, pochylony troskliwie nad kobietą, nagle wyprostował się, wykonał półobrót i przygiął do ziemi rękę trzymającą pistolet. Pociągnął ją do przodu, spodziewając się usłyszeć wystrzał. Jednak broń milczała. Uderzył z góry w nadgarstek. Pistolet wypadł ze zdrętwiałej dłoni. Przeciwnik odskoczył.
Zanim Michał zdołał powrócić do wyprostowanej pozycji, ujrzał przed oczami jasny rozbłysk. Ból nadciągnął dopiero po chwili wraz ze świadomością, iż odebrał mocne uderzenie w twarz. Odruchowo poszedł w przód, wyciął tam tego pod żebra, celując w wątrobę.
To znaczy chciał uderzyć w to miejsce, ale nie zdołał. Trafił w powietrze.
W ostatniej chwili, rozpaczliwym wyrzutem przedramienia, zatrzymał stopę lecącą ku jego głowie. Natychmiast poczuł ból w prawym udzie. Otrzymał krótkie kopnięcie szpicem buta. Najwyraźniej trafił na cholernego kickboksera. Uderzył krótkim sierpem, ale ręka uwięzła w zasłonie. Instynktownie uchylił się przed błyskawiczną kontrą prawym prostym. Trzeba przejść do zwarcia, może w parterze zdoła uzyskać przewagę. Rzucił się na nogi przeciwnika, chwycił go pod uda, podniósł w powietrze.
W tej chwili zabrakło mu tchu.
Straszliwe uderzenie oburącz w miejsce, gdzie mięśnie kapturowe łączą się z szyją sprawiło, że ręce opadły. Tamten odskoczył. Twarda pięść wylądowała na szczęce Wrońskiego.
Komisarz upadł. A napastnik już siedział na nim.
Obrócił go twarzą do ziemi, wykręcił ręce. Michał próbował się jeszcze uwolnić, ale każde szarpnięcie łączyło się z coraz większym bólem. To koniec, pomyślał.
Nagle ucisk zelżał. Niespodziewanie poczuł, że ręce ma wolne.
Pijaczek zszedł z niego bardzo powoli. Wroński odwrócił się na plecy. Jednak ta kobieta ma charakterek! Trzymała lufę na potylicy zakapturzonego. Dłonie jej ewidentnie drżały. Mężczyzna musiał to doskonale wyczuwać, więc zachowywał się bardzo spokojnie. Przy napiętym kurku łatwo o przypadkowy strzał.
– Spokojnie – powiedział łagodnie. – Ostrożnie z tą spluwą. To tylko ja. Mogę zdjąć kaptur?
Michał podniósł się, ostrożnie przejął broń od Doroty. Szarpnięciem odwrócił pijaka, odsunął się o dwa kroki i gestem polecił mu odsłonić twarz.
– Niech mnie diabli! – wciągnął gwałtownie powietrze. – Inspektor Baliński!
– Znasz go? – kobieta stanęła obok. – To jakiś twój kolega? Policjant grozi policjantowi bronią? Inspektor komisarzowi?
Baliński skrzywił się.
– Jaki tam ze mnie policjant. Jaki inspektor. Jestem kapitan Marek Baliński. Z polskiego kontrwywiadu.
– A ja jestem Mosze Patzowski, święty cadyk z Radomia.
– Bez kpin. Mam przy sobie legitymację. Jeśli pani może sięgnąć do tylnej kieszeni moich spodni.
– Nie ze mną takie sztuczki. Sam pan sięgnie. Dwoma palcami, wolniutko, żebym się przypadkiem nie zdenerwował.
Baliński wyjął z kieszeni skórzany portfel. Michał gestem polecił Dorocie odebrać dokumenty. Potem poświeciła mu latarką.
– Kapitan Marek Baliński – przeczytał głośno, a potem gwizdnął przeciągle – Jeśli to prawda, trzymając pana pod lufą właśnie popełniam ciężkie przestępstwo przeciwko bezpieczeństwu państwa.
– Może pan już przestać?
– Nie mogę. Jakoś mi trudno w to uwierzyć.
– Niech to szlag! Chce pan telefon do ministra obrony narodowej albo spraw wewnętrznych? Może do obu? Oni dostatecznie mnie uwierzytelnią?
– Nie mam zaufania do kogoś, kto przed chwilą mierzył do mnie z pistoletu.
– Nie miałem wyjścia. Zdarzyło się coś. No cóż, pogubiłem się, przecież jestem tylko człowiekiem. Potrzebuję waszej pomocy.
– Naszej pomocy? Pod pistoletem? Niech pan poprosi tych dwóch goryli, którzy za mną chodzą. I pozdrowi ich ode mnie.
– Pan uważa, że to moi ludzie?
– A nie?
– Jak się pan domyślił?
– Bawiliście się w klasyczny układ zły glina, dobry glina. Z tym, że panu ten dobry coś ostatnio też nie wychodził. To co, może ich zawołamy? Pewnie gdzieś się czają, czekają na wezwanie.
Baliński splunął w bok słodko-słoną cieczą. W czasie walki Wroński trafił go łokciem, rozcinając od wewnątrz policzek.
– Janusz, ten mniejszy, nie żyje – wbił wzrok w komisarza. – Został zabity przed dwiema godzinami. Był jeszcze trzeci człowiek, taki niepozorny. Działał w ukryciu, dyskretnie, na pewno go pan nie zauważył, bo tamci dwaj celowo robili sporo zamieszania. Zginął razem z Januszem. Dzięki jego poświęceniu zdołałem uciec. A Wiesiek gdzieś się zapodział. Od wczoraj nie daje znaku życia, chociaż powinien meldować się z terenu co dwie godziny. A my musimy się spieszyć inaczej może ucierpieć na tym interes Polski.
– Jak to się zapodział? Pana King Kong przecież przeprowadził rano rewizję u Doroty. W tym samym czasie, kiedy grzebaliście się u mnie.
Baliński milczał, wyraźnie zaskoczony.