Szlag by tych szpiegów trafił. Taka broń dobra jest dla agenta na pokładzie samolotu albo ochroniarza w ciasnych pomieszczeniach, a nie do prowadzenia normalnej akcji. Trudno.
Jak się nie ma co się lubi.
I tak lepsze to od służbowego pistoletu.
Ile padło już strzałów? Pędził tak szybko, jak mógł, potykając się o kawałki cegieł i porzucone kilkadziesiąt lat temu przedmioty – puszki na maski gazowe, stare konserwy, jakiś chlebak. A z przodu za zakrętem grzmiało.
Ten zakręt pod kątem przeszło dziewięćdziesięciu stopni właśnie sprawił, że łuna, którą dostrzegł poprzednio zdawała się złudzeniem.
Ilu ludzi wali tam Do siebie? Ile mają amunicji?
Przed załomem przystanął.
Huk wystrzałów i krótkie błyski ognia z luf, błądzące światła latarek. Natychmiast zgasił swoją. Wtedy wyczuł obok ruch.
Przestraszony, nie myśląc nawet, co robi, kucnął i rzucił się w tył. Zrobił to, bo spodziewał się strzału, chciał zejść z linii ognia. Zamiast tego usłyszał nad głową mokry łopot. Uderzył łokciem w bok. Trafił w coś miękkiego.
W tej chwili na twarz spadła miękka, wilgotna szmata, zalatująca dziwnym chemicznym odorem. Wstrzymał oddech i strzelił na oślep.
Raz, drugi, trzeci.
Opróżnił pół magazynka, zanim materiał spadł na ziemię. Strzały zlały się z kanonadą dobiegającą z przodu. Co to było? Czuł zawrót głowy i mdłości. To pewnie przez ten dziwny zapach. Potknął się o leżące pod nogami ciało. Poświecił. Martwa twarz o wytrzeszczonych oczach. Skądś znajoma.
Skąd?
Niedawno ją przecież widział. Tylko gdzie?
Przetarł oczy.
Żeby ta przeklęta mgła ustąpiła. Znów wystrzały, tym razem rzadsze. Oszołomienie spowodowało, że słyszał je nieostro, jakby dolatywało jedynie ich odległe echo.
Patrzył na twarz trupa i nagle dotarło z całą mocą zrozumienie. Rany boskie, czy to możliwe? Piekło i szatani, toż to nie kto inny jak pan Witek z domu przy studni! Nigdy nic nie widział, nie słyszał, zawsze spał oni jego rodzina. Czy całe miasto jest zamieszane w tę sprawę?
Co w takim razie z Dorotą? Miał nadzieję, że nie stała jej się krzywda.
Dobrze, że nie wrócił do studni. Nie byłoby po co. A ten tutaj dotarł jeszcze inną drogą. To pewnie łączyło się z tym podmuchem powietrza, który wziął za skutek działania otworów wentylacyjnych.
Czuł łupanie w skroniach. Jakim świństwem została nasączona ta przeklęta szmata? Gdyby miał ją nagłowie dłużej i musiał jeszcze wciągnąć powietrze, straciłby na pewno przytomność.
Nieco chwiejnym krokiem, pokonując słabość w kolanach i ból głowy, poszedł wstronę kanonady. Gdyby był w pełni władz umysłowych, z pewnością zastanowiłby się nad sensownością takich poczynań. Ale umysł Michała pozostawał spowity w opary uniemożliwiające trzeźwą refleksję.
Wytoczył się zza zakrętu nagle, wpadł w sam środek wymiany ognia i runął na twarde podłoże. To uratowało mu życie, gdyż ledwie się pojawił, padły w jego kierunku przynajmniej cztery strzały. Chciał się podnieść, ale miał wrażenie, że kule fruwają w powietrzu gęsto niczym rój wściekłych os.
Strzelający najwyraźniej uznali, że oberwał, bo nikt się nim więcej nie zainteresował.
Leżał w najgłupszym miejscu, jakie mógł sobie wybrać. Skrzyżowanie pięciukorytarzy tworzyło całkiem sporą komorę, oświetloną teraz migotliwymi błędnymi snopami świateł z latarek. Pod ścianą z prawej strony stała wprawdzie porządna gazowa lampa, ale raczej przyczyniała się do powiększenia chaosu, niż pomagała rozeznać się w położeniu.
A on spoczął na samym skraju kręgu światła, pod ścianą między wylotami korytarzy. Nie pozostawało nic innego, jak udawać nieboszczyka. Niemiał pojęcia,gdzie kto jest i ilu agentów znajduje się w tym miejscu. Mógł się tylko domyślać, że Baliński powinien być gdzieś za nim. Ale co do reszty… Od zakończenia drugiej wojny światowej podziemia na pewno nie gościły tylu ludzi w jednym czasie.
Strzał i krzyk. Rozpaczliwy głos, jaki wydać może tylko umierający. Potem drugi i trzeci. Szybki grzechot, jęczący odgłos rykoszetów. Jakiś idiota strzela z broni maszynowej! Michał poczuł szarpnięcie przy udzie i gorący podmuch. Zabłąkana kula musiała przeszyć spodnie.
Wreszcie kanonada ucichła.
W martwej ciszy rozległ się tubalny głos.
– Nie macie już pestek, panowie! A mnie zostało jeszcze z pięć magazynków. Mam też zwykły pistolet i granaty. Kto się ruszy bez pozwolenia, zginie! Wyłazić! Ręce do góry i na środek. Werner ty pierwszy! Wiem, gdzie jesteś. W korytarzu od strony więzienia! Nie próbuj uciekać! Rzucić ci odbezpieczony i fachowo zaostrzony granat?
Po chwili w kręgu światła rzucanego przez gazową lampę pojawił się człowiek.
– Teraz spluwa. Wyjmij magazynek, przeładuj i na ziemię. A ty stój. Pozostali to samo i tak samo. Jedna uwaga. Nie jestem sam. Gdzieś tu są moi ludzie. W każdym korytarzu. Zatem wszyscy macie takiego stróża za plecami. Jestem z brytyjskiego wywiadu. Dogadamy się, ale nie róbcie głupstw. To się nazywa sytuacja patowa. Wszyscy musimy zdobyć materiały, nawet za cenę życia. Ale możemy też się porozumieć. Biznes to biznes.
Gdzieś z lewej strony z przodu rozległ się strzał i jęk. Na środek wyskoczył niski mężczyzna, trzymając się za brzuch. Zgiął się wpół, upadł na bok.
– Widzicie? Ten chciał się urwać. Kto następny?
Zaczęli wypełzać ze wszystkich stron. Pięciu. Po chwili dołączył jeszcze Baliński.
Człowiek, który przed chwilą wytoczył się z korytarza i skonał, teraz poruszył się, podniósł, odszedł na bok.
– Daliście się nabrać, panowie na taki prosty numer. Strach ma jednak wielkie oczy. A teraz do rzeczy. Według moich wyliczeń powinno być nas dwunastu. Sprawdź! – rzucił do zmartwychwstałego.
Ten podjął latarkę, obszedł korytarze. Po chwili rozległ się strzał.
– Zgadza się – powiedział w przestrzeń, stając pośrodku.
Miał charakterystyczny akcent. Na pewno nie angielski. Michał wstrzymał oddech, a zabójca raportował.
– Sześciu tutaj i czterech zabitych w korytarzach. Jednemu musiałem trochę pomóc. Ale już się uspokoił. Plus my dwaj. A ten nieboszczyk – wskazał na Michała, ledwie widocznego na granicy światła lampy – jest nadprogramowy. Z kimś się przywlókł.
Wroński pomyślał, że w głębi korytarza przecież jest jeszcze Marcus, więc rachunek nie powinien się zgadzać. Ale zaraz nadciągnęła myśl o martwym Witku. Oprawca musiał też go zaliczyć do grona agentów. A z tego wynika, że nikt się nie spodziewał tutaj właściciela domu przy zamkowych błoniach.
Kim on jest? A właściwie – kim był?
Oszołomienie spowodowane zawartą w szmacie substancją mijało. Oddychał bardzo powoli, powstrzymywał kaszel, chociaż nosi usta zapchane miał wszędobylskim pyłem.
– Panie kapitanie – odezwał się głos z ciemności. – Mówię do jedynego Polakaw naszym gronie. Proszę podejść do lampy i przenieść ją trochę dalej. Pilnuj go, Wiktor. Reszta na kolana i bez numerów.
Baliński posłusznie odszedł na bok. W tej chwili rozległa się seria.
Klęczący ludzie na darmo starali się umknąć przed kulami. Na klęczkach trudno uczynić sensowny unik. Po chwili leżeli jeden obok drugiego.
Kapitan szarpnął się, ale znieruchomiał, bo stróż wetknął mu lufę pistoletu między żebra. A w świetle lampy pojawiła się potężna postać.
Michał wstrzymał oddech.
Flap. Zaginiony podobno Wiesław.
– Ty szmato – powiedział nieoczekiwanie spokojnym głosem Baliński. – Ty przeklęte ścierwo. Pracujesz dla Rosjan. Powinienem się wcześniej domyślić.
– Szefie – odezwał się Wiktor. – Kropnąć go?
– Nie bądź durny – fuknął Flap. – Nie po to go oszczędziłem, żebyś miał zabawę. On nam się przyda. Jura przecież zginął.