Выбрать главу

Nazajutrz przyjechał doktor z Sedelnik. Obejrzał pobieżnie chorego, stwierdził jakieś wewnętrzne obrażenia, mówił o potrzebie operacji, ale nie kazał wieźć do powiatowego miasteczka. Za daleka i za ciężka była droga.

O jak długie wydawały się teraz godziny! Taisa po cichu kręciła się po chacie, ani chwili nie była bezczynna, ciągle wyszukiwała jakąś robotę. A kiedy już żadnej pracy pod ręką nie miała, wyjmowała z kołyski małego Józika i nucąc chodziła tam i z powrotem. Burczała na Fiodora, gdy osowiały siedział w kącie. Pędziła go na dwór, to żeby drzewa narąbał, to znów wody naciągnął. Wszystko w domu i gospodarstwie musiało iść swoim zwykłym porządkiem. Czasami tylko i jakby w przerwie pomiędzy innymi zajęciami przysiadała na łóżku. Pytała wtedy Siemiona, czy nie chce jeść, kołdrę mu poprawiła, poduszkę pod głową lepiej ułożyła. I już jej nie było.

Tak minął pierwszy dzień. Przyszła noc. Siemion czuł, że słabnie. Leżał bezwładny, jak drzewo, które go przygniotło. Tępy ból łamał mu piersi, targał wnętrzności, głowę głuchy szum rozsadzał, dłonie, gdy chciał je unieść, leciały bezsilnie, oddech stawał się coraz krótszy. Nie mógł zasnąć.

Taisa ułożyła się na podłodze. Ale i ona nie spała. Leżała cicha, nie ruszała się, lecz po oddechu poznał, że czuwała. Z sąsiedniej izby dobiegało chrapanie Fiodora. Las szumiał monotonnie. Drobny deszcz siepał w szyby, tłukł o dach, woda dzwoniła w rynnie. Jakże inna była ta noc od wszystkich poprzednich. Za oknami czaiła się ciemność wroga i natarczywa. To już nie był ten sam nocny gąszcz, który Siemion tyle razy pokonywał szybkim krokiem i pewnym ramieniem. Cały dom drżał od tajemniczych szmerów. Ściany rozdzierało ciche kwilenie. Gdzieś w pobliżu nawoływała sowa.

Długo leżał Siemion z otwartymi oczami. Wreszcie zapadł w płytki sen. Zbudził go straszny ból w brzuchu. Ciemność była taka sama, tylko deszcz ustał i wiatr ucichł. Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk. W ciszy, jaka teraz zaległa, ból jeszcze gwałtowniej zdawał się rosnąć, wypełniał każdą komórkę ciała. Półprzytomny, niezupełnie rozbudzony, skulił się odruchowo, nogi podkurczył i dłońmi ścisnął brzuch. Wstrząsnęły nim dreszcze, drżał z zimna, był cały okryty potem, słyszał, że zęby mu dygocą, zwarł je mocno, aby zdławić jęk. Nie przypuszczał nigdy, że cierpienie fizyczne może być tak przerażające. Miał wrażenie, jakby mu rozdzierano wnętrzności rozpalonym hakiem. Mdlący ból podchodził pod gardło, krew powoli odpływała z głowy, zacisnął powieki.

Nagle posłyszał obok szmer. Otworzył oczy. To Taisa stała przy łóżku. O nic nie pytała. Nieruchoma, w białej koszuli przypominała zjawę. W pierwszej chwili wydawało się Siemionowi, że śni. Ale nie, to nie był sen. Widzi przecież, jak Taisa ruchem szybkim, ledwie uchwytnym odchyla kołdrę i w tej samej chwili Siemion czuje blisko jej ciepłe ciało. Milcząc objęła go oburącz i delikatnie do siebie przygarnęła, jak samica, która swoje małe chce obronić przed niebezpieczeństwem. Z głębokim westchnieniem poddał się uściskowi, zdumiał się, że strach rozwiał się jak zła, gorączkowa zmora. Przeniknął go spokój. Naprężone mięśnie rozluźniły się. Co za ulga! Już nie myślał o bólu. Chciał tylko, aby ta chwila trwała jak najdłużej, zawsze. Czuł się bezpieczny, odgrodzony od nocy i uwolniony od cierpienia. Oddech Taisy rozgrzewał zesztywniałe policzki – pozwolił biec kojącemu ciepłu. Wtedy przypłynęło ku Siemionowi wspomnienie dnia, w którym po raz pierwszy wziął w ramiona Taisę.

Był letni wieczór. Umówili się na łące, na skraju sedelnickich pól. Kiedy przyszedł, Taisy nie było, trwały jeszcze roboty w polu. Położył się przy miedzy, koło bujnego łanu żyta. Od Zelwianki ciągnął zapach tataraku i mięty. Niebo na zachodzie płonęło jeszcze, ale już mrok koloru gołębi obwijał nadrzeczne olchy. W zbożu kląskały świerszcze. Z łąk odpowiadały kumkania żab.

Taisa zjawiła się tak cicho, że nie słyszał, kiedy stanęła z tyłu i uklękła. Dopiero jej dłonie poczuł nagle na oczach… Pożegnali się późną już nocą. Tak trudno im było się rozstać. W ciszy, pod nieskończonymi smugami gwiazd, słyszeli swoje serca złączone w pocałunku jednym rytmem. Nie przysięgali sobie wierności ani wiecznej miłości. Czuli przecież oboje, że złączyła ich siła od obojga mocniejsza, na zawsze zamykając w kręgu tak ciasnym, jak splot ich spragnionych ciał, a jednocześnie tak ogromnym, jak bezmiar pól, łąk i nieba.

Teraz po raz drugi przeżył Siemion to samo. Wydało mu się przez chwilę, że znowu jest letnia noc i Taisa leży w trawie chłodzącej rosą. Szum, który słychać, czyż to nie bełkot rzeki? Żaden cień ostrzeżenia nie padł na to zapamiętanie. Nic Siemionowi nie podszepnęło, jak innymi ścieżkami biegła myśl Taisy.

Było daleko jeszcze do rana, ale w głębi mrok już rzednął. Otwierała się przestrzeń, tu czarna, zamknięta czarnym krzyżem okna, lecz gdzieś na niewidocznych krańcach rozstępująca się powolnie przed smugami pierwszego światła.

Wielka cisza położyła się na przedranną godzinę. Las milczał. Z bardzo daleka, od strony Sedelnik, jakby z jakiejś innej ziemi, przyszło wiotkie pianie kogutów. Kończyła się noc.

Leżeli ciągle bez jednego słowa, poczuł tylko, że Taisa silniej przywarła do niego, a jej usta mocniej zamknęły jego usta. I nagle, w chwili, w której ogarnęło go bezgraniczne szczęście, Siemion zrozumiał, że umrze.

II

Wieść o wypadku Siemiona Dubrowskiego szybko dotarła do Sedelnik. Nazajutrz wczesnym rankiem przybiegł do wsi Fiodor posłany po doktora i dokładnie spotkanym po drodze znajomym opowiedział, co się wydarzyło ubiegłego wieczoru.

Trudno było ludziom uwierzyć w nieszczęście tak nagłe. Gdyby kto inny padł ofiarą, nie Siemion. Ale tak… Przed dwoma zaledwie dniami widziano go tutaj. Wielu piło z nim u Grzegorza Litowki. Wesoły był wieczór. Siemion zapraszał i płacił. Kobieta, którą Litowka sprowadził niedawno ze stolicy, wyszła do gości, wypiła kilka kieliszków, wpadła w dobry humor i usiadłszy na stole tak, że nogi aż po kolana odsłoniła, zaśpiewała swoim zachrypniętym głosem jakieś warszawskie tango. Komu sprzykrzyły się swojskie dziewczyny i chciałby zakosztować wymyślnej miłości, mógł ją mieć za dwa złote. Płaciło się Litowce. Pierwszy poleciał na to kierownik poczty, pan Jabłoński, którego żona od trzech lat na gruźlicę dogorywała i skonać nie mogła ku utrapieniu małżonka. Doradzano też Siemionowi, bo był przy pieniądzach, żeby pokazał warszawiance, jak chłopaki sedelnickie potrafią kochać. Wzruszył tylko ramionami. Nie dla niego były podobne historie. Siedział przy stole w kącie, podparł głowę pięściami, zapatrzył się w noc za oknem. Kiedy Anna wyszła ze swoim kawalerem, zanucił nagle po cichu tutejszą piosenkę. Od razu ustały śmiechy, zmilkł gwar. Nawet Litowka znieruchomiał za kontuarem i spoważniała mu pijacka gęba. Uczyniła się taka cisza, że oddechy było słychać. Siemion natężył cokolwiek głos, ale dalej mogło się zdawać, że dla siebie samego raczej śpiewa niż dla obecnych. Słuchano go jednak. Nikt z taką szczerością nie umiałby uchwycić snującej się poprzez melodię szerokiej i spokojnej tęsknoty białoruskich pól i łąk. Jego głos młody i jasny chwytał za serce. Była w nim i radość, i smutek, namiętność i jeszcze inny nieokreślony akcent, jakby oczekiwania. Tak to wszyscy wtedy odczuli. Ale nikomu nawet do głowy nie przyszło, że po raz ostatni Siemion śpiewa.