Выбрать главу

Ten nagły wstrząs przywrócił mu równowagę. Powoli przychodził do siebie. Znajdował się wśród szorstkiego i wilgotnego igliwia, niby na dnie wielkiego stosu. Były tu cisza i spokój. Zdumiał się, że wiatr z tego miejsca może się wydać tak daleki, jakby przechodził nad innym światem. Dokoła słychać było szmer skraplającej się mgły, łagodny i lekki, jakby pomiędzy drzewami poruszały się niewidzialne skrzydła.

Leniwa ociężałość owładnęła księdzem Siecheniem. Wiedział, że powinien natychmiast ruszyć w dalszą drogę, miał jej tyle jeszcze przed sobą. Czuł, że Michaś na pewno nie położy się i będzie czekać na jego powrót i wiadomość o Siemionie. Ale nie miał siły, aby się przemóc. Było mu tu dobrze. Pomyślał, że gdyby położył się teraz na ziemi choćby wilgotnej, natychmiast by zasnął. Spać! Nie pragnął czuwać tak, jak nocy poprzedniej. Nie chciał powtarzać tych godzin, wolał nie przekraczać granicy, poza którą leżał świat groźny i posępny. Czuł, że musiałby jeszcze raz przegrać, jeszcze raz zaplątać się i zagubić wśród zdradzieckich ścieżek. Ale czyż czyni się to, co się chce? Czy naszymi pragnieniami, owym błądzeniem wśród mroku, kieruje nasza dłoń? Jakże daleko jest od nas Bóg! Jesteśmy tu samotni i nie wiemy, czy kiedykolwiek przestaniemy nimi być. Wieczna noc, wśród której głosy wołających gubią się jak drobne pyłki wirujące pod ogromną kopułą świątyni. Cóż więcej ponad echo odpowie naszemu wezwaniu? Łaska może nie być dana człowiekowi. Oto prawda, którą potwierdza nasze zło. Czyż wszyscy mogą być zbawieni? Czy Bóg nie pokochał Jakuba miłością bezinteresowną, a Ezawa czyż nie przeklął nienawiścią podobną? Każdy z nas może zostać ofiarowany łasce lub wydany potępieniu. Wyrok jest już nakreślony. Żyjemy razem z nim i według niego. Łaska! Dobro dane za darmo. Cóż powiedział Chrystus, gdy pytali go uczniowie, kto może się zbawić? „Dla ludzi jest to niemożliwe” – rzekł. Więc nic nie możemy? Oto Piotr gorąco zapewnia swego Pana na Górze Oliwnej, iż nigdy nie zaprze się Jego imienia. Jak niewiele mija godzin, aby musiał się przekonać, że nie stanowi o sobie…

Mimo napięcia tych myśli ksiądz Siecheń czuł, że przy wszystkich pozorach wzburzenia pozostaje obojętny, nieomal chłodny. Zastanowił się, o ile te gorączkowe rozważania, te pytania namiętne i skłócone są w nim niekłamaną potrzebą, a o ile nawykiem, który może rodzić się z częstego i nie zawsze świadomego obcowania z własną słabością. Już sama wątpliwość kazała mu raczej ten drugi powód uznać za prawdziwszy. Więc zawsze ucieczka? Któż nie ucieka, w kim nie czai się paniczny strach?

– Inni! Po cóż innych wywołujesz? A ty, ty sam? Twoja wiara?

– O, jak łatwo schronić się w wiarę!

– Nareszcie odrzuciłeś tarczę, za którą lubisz się skrywać.

– Iluż ludzi zasypia z modlitwą na ustach, ileż rzucamy słów podobnych grudom ziemi, którą przysypujemy gnijącą padlinę?

– Mów: ja zasypiam. Mów: nie ufać żarliwym pragnieniom, nie dowierzać zbyt łatwo wzniosłym porywom.

– To prawda. Czemu myślę o zbawieniu, potępieniu i łasce?

– Czy rzeczywiście te sprawy dotykają cię najsilniej i obchodzą najżywiej? Przecież to fałsz. Nie żyjesz samą wielkością.

– Tak. Moje życie składa się z tysiąca drobiazgów, do których jestem przywiązany.

– Więc może bojąc się siebie pomniejszyć, wolisz ich nie dostrzegać?

– Nie wiem.

– Śmieszny człowieku! Niechętnie widzisz swoją małość. Jednak kiedyś byłeś szczerszy wobec siebie samego. Nie wołałeś imienia Pana, aby ugasić swój niepokój. Pamiętasz?

– To dawno, tyle lat minęło.

– Ale dobrze pamiętasz? Czułeś…

– O, tak! Czułem wtedy, że jest we mnie jakaś tajemnicza siła, która gdy przychodzi do głosu, podszeptuje mi nagląco i usilnie, abym zgiął kolana, ukląkł i modlił się.

– Modliłeś się?

– Nie. Wiem: czyści są ludzie, którzy pragną modlitwy, lecz nie modlą się. Ilekroć słyszałem w sobie to gorące drżenie, ogarnął mnie wstyd. Lękałem się, czy nie ulegam chwilowemu wzruszeniu, czy tęsknota, która takim ciężarem uciskała moje serce, nie była błahą w istocie i powierzchowną. Bałem się sztuczną egzaltacją podsycać ten jakże jeszcze nieśmiały i może zwodniczy płomień.

– A widzisz, widzisz…

– Przerażała mnie myśl, iż pierwsze w moim życiu słowa prawdziwej modlitwy mogłyby wkrótce zdradzić, iż źródło, które, jak łudziłem się, we mnie bije, jest skąpe i chociaż nigdy nie wytrysło – wkrótce odsłoni puste dno.

– A teraz, pomyśl, ile teraz jest w tobie pychy, gdy chcesz się dręczyć swoim zbawieniem. Ty, ciągle tylko ty. Skarżysz się na rozdźwięk, jaki powstaje między tobą a ludźmi. Czyja to wina? Czy nie twoja? Czy nie troszczysz się więcej o siebie niż o innych? A może myślisz tylko o sobie? Ile w twoich czynach poświęcanych drugim jest miłości własnej? Nie mów znowu: nie wiem. Albo: nie chcę, nie mogę ciągle męczyć się. Ileż razy powtarzałeś, że nie dla spokoju jest człowiek stworzony? Czyżby to były tylko słowa? A może przywoływałeś niepokój fałszywy, aby jego mistycznym narkotykiem uśpić niepokój prawdziwy, który całego cię przenika i z którym musisz żyć, lecz o którym nie chcesz wiedzieć?

– Niepokój? Jaki niepokój?

– Dlaczego biegłeś teraz?

– Tak, biegłem.

– Przed czym, czy przed kim uciekałeś?

– Uciekałem?

– Musisz to wiedzieć. Cofnij się nieco wstecz, o godzinę, kiedy szedłeś tutaj.

– Wiem. Było ciemno. Omal nie zabłądziłem.

– Po drodze przypomniałeś sobie słowa, których przed latami użył biskup Łużański jako wstępu do jednego ze swoich kazań rekolekcyjnych.

– Pamiętam.

– Był to fragment z traktatu św. Cypriana „O nieśmiertelności”. Z pięciu zdań, jak pięć okrzyków piętrzących się jedno za drugim, utkwiły ci w pamięci dwa środkowe.

– I teraz je pamiętam: „Niech się boi umierać, kto nie ma przynależności do Krzyża i męki Chrystusa. Niech się boi umierać, kto z tej śmierci przejdzie do śmierci drugiej.”

– A kiedy zobaczyłeś Siemiona? Kiedy zostałeś z nim sam?

– Widziałem wielu umierających.

– Lecz oni bali się. Ty mogłeś wówczas nie bać się. Ich cierpienie zabierało twój strach. Czy nie spodziewałeś się ujrzeć w oczach Siemiona lęku? Byłeś pewny, że jego usta rwać będą jakieś słowa nieprzytomne i przerażone. Miałeś gotową formułkę na strach. A gdy go nie znalazłeś, cóż uczyniłeś ze swoim własnym strachem? Przypomnij sobie, o czym myślałeś, słuchając grzechów Siemiona? Czy spowiadając go byłeś z nim razem? Uciekłeś o wiele wcześniej, niż pozwoliłeś sobie to jawnie uczynić wobec siebie samego.

– Dosyć już. Nie chcę o tym myśleć teraz. Jutro…

– Gdy patrzę na jakiegoś człowieka lub myślę o nim, prześladują mnie nieraz dwa obrazy. Jeden ukazuje mi tego człowieka jako dziecko, a drugi zmienia żyjące rysy w umarłe. Są ludzie, których łatwo wyobrazić sobie leżących w trumnie. Można również o nich myśleć i jako o dzieciach. Inni dają się uchwycić tylko w tej chwili, którą przeżywają. Gdy tacy nagle umrą, śmierć ich musi przerażać. Świadomość, że już nie żyją, nie znajduje wtedy w moim odczuwaniu żadnego pokrycia, żadnego usprawiedliwienia i wytłumaczenia. Pozostaje ciągle żywa pamięć o kimś śmiejącym się, działającym, pełnym radości i siły, pamięć zupełnie rozbieżna z myślą o śmierci. Jak obcować ze śmiercią cudzą, aby ta śmierć nie stawała się moją własną? O, Panie! Czyż nie napiętnowałeś nas śmiercią, abyśmy żyli w okrutnym lęku i żebyśmy musieli sobą pogardzać? Któż bez drżenia serca może stanąć wobec Twego znaku? Gdyby na Zaduszki ludzie zamiast składania białych kwiatów i palenia łagodnych świateł musieli z odkrytymi głowami zstępować w ogromną i mroczną dolinę, gdyby czczono pamięć zmarłych chóralnym śpiewem żałobnych pieśni pod niebem nocy, wśród łopocących czarnych chorągwi, gdyby krzyże z umierającym Chrystusem znaczyły wędrówkę pokutników, iluż odważyłoby się wejść na tę drogę, ilu zniosłoby prawdziwy obraz śmierci w całej jego grozie? Współczucie? Nie, to nie ono budzi strach. Kiedy ktoś nagle umiera, boję się o siebie, a współczuciem i żalem bronię się tylko przed strachem. Czy można inaczej? Od chwili narodzin żyjemy zawsze ze swoją śmiercią. Z każdą minutą śmierć dojrzewa w nas, rozrasta się i umacnia. W każdą radość, w każde uniesienie wplątany jest ten posępny cień. Żyjemy, powoli umierając. Może się nam wydawać, iż jesteśmy po brzegi wypełnieni życiem, a tymczasem jest w nas sama już tylko śmierć. Budząc się rano, nie mogę wiedzieć, czy zobaczę bliski wieczór lub jeszcze bliższe południe. I wiem: nie boję się śmierci, dlatego że mogę być potępiony. Nie chcę umierać i myśl o śmierci przeraża mnie, ponieważ kocham siebie, kocham nawet w nienawiści i pogardzie, jaką do siebie czuję.