Seweryn zacisnął pięści. Drżał. Wiedział, że nie z chłodu. Nie pamiętać! Ale jak rozegnać tłoczące się obrazy, jak zetrzeć ich wyrazistość?
Weszli teraz w ogłuszający harmider i w krąg słabiutkiego światła, które padało z samotnej latarni przy młynie. Paru chłopów stojących w wejściu pozdrowiło ich z daleka. Nawrocki ładnie zasalutował. Gejżanowski podniósł tylko dłoń do czapki.
Gdy zostawili już za sobą zgiełk, Seweryn, jakby tylko czekał na ten moment, zwrócił się nerwowym ruchem w stronę towarzysza.
– Niech pan powie, tylko szczerze… Spodziewał się pan mnie dzisiaj zobaczyć?
– Szczerze? – znowu spojrzał na niego tamten przez ramię. – A czy pan mógłby mi powiedzieć, dlaczego miałbym być szczery?
– Nie widzę powodów, dlaczego miałby pan nim nie być?
Nawrocki zaśmiał się uprzejmie.
– O, to jeszcze nie wystarczająca racja.
– Nie umie pan być szczery czy też nie chce pan?
– Owszem, umiem być szczery, ale tylko wtedy, jeśli mnie coś interesuje. Teraz spyta pan pewnie, co mnie interesuje?
Seweryn opanował się ostatkiem przytomności.
– Myli się pan. Bo właśnie to mnie nie interesuje.
– Zatem wszystko w porządku.
Posterunek policji dał o sobie znać oświetlonym gankiem. Nawrocki zatrzymał się i wyciągnął rękę. Ale Seweryn nie podał swojej. Stał nieruchomy, blady, z twarzą zniekształconą nienawistnym grymasem. Nagle przysunął się do Nawrockiego tak blisko, iż oparł się nieomal o jego pierś.
Syknął zduszonym głosem:
– Jednak z pana jest… porządny łajdak!
Nawrocki nawet nie drgnął. Patrzył na Gejżanowskiego lekko zmrużonymi oczami. Ten nie panował już nad sobą. Ale zanim zdążył podnieść rękę, posterunkowy uprzedził go, chwytając mocno powyżej łokcia.
Seweryn szarpnął się. Palce Nawrockiego zacisnęły się.
– Może pan zechce uspokoić się – powiedział swoim zwykłym wesołym tonem. – Rozmawiamy jeszcze prywatnie.
– Może mnie pan zaaresztować!
Nawrocki skrzywił się.
– Śmieszny pan jest.
I puścił niedbale rękę Seweryna.
– Mam wrażenie, że robienie awantury nie leży w pańskim interesie.
– To moja sprawa.
– Zapewne. Ale… o co panu właściwie chodzi?
Upokorzenie odebrało Sewerynowi resztki przytomności.
– Pan nie wie? – krzyknął. – Nie wie pan, dlaczego pana szukałem i chciałem z panem rozmawiać? Właśnie dzisiaj, nie wczoraj ani miesiąc temu, tylko dzisiaj?
– Przypuśćmy, że wiem. Więc, co to z tego?
– Chce pan to jeszcze ode mnie usłyszeć, żeby ostatecznie triumfować. Więc dobrze! Szukam pana, bo pana nienawidzę i boję się. Rozumie pan? Boję się. Czekałem, że pan mi powie wprost: wiem o wszystkim, to przez pana Burak został wyrzucony, bo pan, żeby zaspokoić swoje niezdrowe zachcianki, namówił go do wspólnego włamania się do kas administratora, żeby kraść pieniądze własnego ojca. Ramian przyłapał was, gdyście wyciągali forsę z biurka. Panu oczywiście nic się nie stało. Ramian mógłby przysiąc, że pana tam nie było, wszystko poszło na rachunek Buraka. Gdyby nie pan, Burak nie zostałby złodziejem i bandytą. Pan winien jest jego śmierci… O, tak, słyszy pan? Tak trzeba było powiedzieć. Ja na to czekałem. Nie zaprzeczy pan, że pan o tym wszystkim wiedział?
– Wiedziałem.
– Więc dlaczego bawi się pan teraz ze mną?
Twarz Nawrockiego ściął chłód.
– A dlaczegóż to ja mam panu pomagać? Zdaje się, że ani przedtem, ani teraz nie upoważniłem pana do szukania u mnie schronienia przed swoim… strachem, jak pan powiada. Te pańskie wyznania nic mnie nie obchodzą. Nie jestem pańskim spowiednikiem. A wyrzuty sumienia? O, to przejdzie! Niech się pan prześpi. Zwłaszcza, że jedyny świadek nie żyje. A jeśli chodzi o mnie, lubię czasem wiedzieć o ludziach pewne drobnostki. Ciekawość bezinteresowna i doskonale wpływająca na humor i apetyt. Tylko tyle. Zatem… dobrej nocy.
Zasalutował i lekkim krokiem odszedł w swoim kierunku.
X
Ksienia kilka razy zaglądała do pokoju, ale widząc niezmienną ciemność zatrzymywała się na progu i stamtąd cicho wołała:
– Michasiu!
Odpowiadał z głębi mroku, z miejsca, którego nie mogła dostrzec.
– Jestem.
Albo:
– Słucham.
Zalegała długa cisza. Wiatr bił w okna, szerokie szelesty przeciągały ponad dachem, a szum drzew w ogrodzie odpowiadał wichurze jednostajnym echem.
Ksienia nie ruszała się z miejsca. Czekała. Wreszcie Michaś odzywał się. Nie chciał kolacji. Tłumaczył, że nie jest głodny. Gdy nalegała – dodawał, że ksiądz proboszcz powinien niedługo wrócić, zaczeka więc na niego. Ale Ksieni i to nie wystarczyło. Niepokoiło ją, dlaczego Michaś siedzi po ciemku. Wietrzyła coś niedobrego. I już zmierzała opiekuńczym krokiem w kierunku lampy, gdy Michaś zatrzymywał ją głosem, który ciągle wydawał się jej bardzo daleki i jak gdyby zagubiony. Wyjaśniał, że właśnie w tym półmroku jest mu dobrze. Ponieważ nie ustępowała, zaczął usprawiedliwiać się powtórzeniem lekcji. Mówił o wierszu, który w ten sposób łatwiej i prędzej sobie przyswoi.
Chwilę jeszcze stała mrucząc coś pod nosem, wreszcie widząc, że nic nie poradzi, cofała się do kuchni. Drzwi zostawiała jednak uchylone. Dopiero na głos chłopca wracała i zamykała je z gestem wyraźnego niezadowolenia.
Ale nie zwracał na to uwagi. Nareszcie mógł odetchnąć swobodnie. Wśród ciemności rozjaśnionych od czasu do czasu cieniami bijących w okna drzew, czuł się bezpieczny, jakby odgrodzony od świata, który stał w pobliżu i groził. Tu, w tych czterech ścianach, panował spokój i cisza. Ale to trwało tylko krótką chwilę. Zaledwie mrok zmącony głosem Ksieni odzyskiwał swoje milczenie, zaraz wyłaniało się w pamięci tamto dalekie miejsce, zagubione wśród lasu i zazdrośnie kryjące ostatnie godziny życia Siemiona.
Wyobraźnia Michasia zaczynała pośpiesznie pracować. Bolesne obrazy ciągnęły nieprzerwanie jeden za drugim, splątały się z sobą nie tracąc jednak nic z wyrazistości. Ciągle miał przed oczami postać Siemiona. Bezładnie, jakby przypadkowo wyrywane z przeszłości, przypominały mu się różne chwile spędzone z nim razem. Oto jadą łódką: Siemion siedzi na przodzie, zwrócony twarzą, lekko porusza wiosłem! Jest południe, łódź bezszelestnie prześlizguje się pomiędzy gęstymi szuwarami, spośród zarośli podrywają się dzikie kaczki. Co jakiś czas Zelwianka zdaje się urywać, trzciny zagradzają drogę, woda spokojna, jak w stawie, odbija białe kłęby obłoków, ale już za sekundę w dole rozszerza się, rozstępują się ciasne ściany zarośli i oto łódź wpływa na wody szeroko rozlane pomiędzy płaskimi, jasnozielonymi brzegami. Świeży wiaterek wieje od łąk i pastwisk… Raz, było to już ostatnich dni lata, dotarli aż do Mogiłek, nadzelwiańskiego wzgórza, gdzie wśród sosnowego lasu spoczywał stary i od dawna opuszczony cmentarz prawosławny. Łódkę przywiązał Siemion do drewnianego mostka, a sami po kładce rzuconej na grząskie nadbrzeżne bagna dotarli do wzniesienia. Większość grobów zrównał już czas z ziemią, a nieliczne kamienne płyty, omszałe i wilgotne, wtłoczył w głąb gęstych traw. Gdzieniegdzie tylko, osłonięte od dołu krzewami, stały ocalałe krzyże. Ale poczerniałe od słot i wiatrów, dziwnie niepozorne wobec strzelistych sosen zastygłych w górze w ogromny i ciężki obłok, wśród ciszy, która zdawała się tu trwać wiecznie, nie rzucały już dokoła siebie posępnego cienia śmierci. Spokój, jaki tu leżał, nie miał w sobie nic z przytłaczającej ciszy cmentarzy. Nie był spokojem śmierci, lecz życia. Tymczasem szedł wieczór. Daleko, po stronie Sedelnik, cały horyzont objął nagle pożar, ale wyżej siny błękit nieba zaczynał szarzeć i wraz z gęstniejącym mrokiem, jak popiół sypiącym się dokoła, coraz głośniej dolatywało od łąk rechotanie żab. Pierwsze patrole nocne wyruszyły. Już nietoperz wychynął spośród drzew, zawirował nad głowami i przemknął szeleszczącym cieniem. Białe mgiełki, niby zaczarowane ptaki z bajki, zawisły nad rzeką. Siedzieli na skraju cmentarza, oparci o siebie ramionami, milczący, wsłuchani w świat, który za nich obu przemawiał.