Выбрать главу

Wiatr wirował w ciemnościach. W domu była cisza. Nagle wydało się Michasiowi, że w ogrodzie zaszeleściły czyjeś kroki. Ksiądz Siecheń? Podszedł do okna, ale mrok był zbyt gęsty, aby mógł wśród niego cokolwiek dostrzec.

Po chwili skrzypnęły deski na ganku i rozległo się pukanie do drzwi. To nie mógł być proboszcz. Michaś wstrzymał oddech, serce biło mu mocno. Znowu zapukano.

Tym razem usłyszała stukanie i Ksienia, bo skrzypnęły drzwi od kuchni i w sionce pociekły jej kroczki. Posłyszał męski głos, potem szybką odpowiedź Ksieni. Ale gość nie odchodził. Znowu coś mówił, zaplaskały chodaki starej. Michaś nie zdążył skryć się do drugiego pokoju. Zawadził w ciemnościach o krzesło, cofnął się pod ścianę i w tej chwili w otwartych pośpiesznie drzwiach zobaczył Ksienię z lampą, a nieco z tyłu młodego człowieka, w którym od razu poznał syna dziedzica.

Rzeczywiście był to Gejżanowski.

Opuszczony niespodziewanie przez posterunkowego, Seweryn nie wiedział, co z sobą zrobić. Najniedorzeczniejsze, szalone pomysły przelatywały mu przez głowę. Ledwie Nawrocki zniknął we drzwiach posterunku, chciał kierując się pierwszym odruchem biec za nim. I w tym momencie, gdy wyobraził sobie siebie znów stojącego naprzeciw policjanta, uczuł, że mógłby tego człowieka zabić. Więcej: zapragnął go zabić. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie wystarczyłby mu sam fakt śmierci Nawrockiego. Wówczas dopiero odczułby ulgę, gdyby tamten przed śmiercią cierpiał, gdyby cierpiąc musiał wiedzieć, kto jest sprawcą jego męczarni.

W ciągu tej krótkiej chwili Seweryn miał wrażenie, że okrutne obrazy, które go opadły, nie z niego pochodzą, lecz sycą się jakąś siłą leżącą poza nim, niewiadomą i nieuniknioną. Zanim jednak uczynił krok w kierunku ganka, oprzytomniał. Zdjął machinalnie czapkę, wiatr sprawił mu ulgę.

Na drodze było pusto. W pobliżu paliło się tylko światło w oknach posterunku. Przez jedno widać było sylwetkę Nawrockiego. Zdejmował właśnie płaszcz.

Seweryn odwrócił się i ruszył przed siebie. Uszedł już spory kawałek, gdy zorientował się, iż znalazł się na końcu wsi. Z głębi mroku wyłaniał się kanciasty cień kościoła z wieżą jeszcze nie wykończoną i płasko ściętą, a z boku, w odległości dobrych paruset kroków, świeciło się okno plebanii. Wtedy przyszło Sewerynowi na myśl, aby odwiedzić księdza Siechenia. Przypuszczał, że ze względu na godzinę i pogodę zastanie go w domu. Nie zastanawiał się, dlaczego chce to uczynić, czuł tylko, że nie może w podobnym stanie wrócić do domu. Nie mógł również być sam.

Proboszcza znał mało. Słyszał coś niecoś o jego nieporozumieniach z okolicznymi dworami, wiedział, że ojcu, chociaż daje pieniądze na przebudowę kościoła, też niejedno nie podoba się w księdzu. Ale było mu to obojętne. Sam zaś z kilku krótkich spotkań w ciągu wakacji wyniósł o księdzu Siecheniu wrażenie raczej korzystne. Już to samo, że proboszcz sedelnicki różnił się od wielu swoich kolegów, usposabiało go dzięki wrodzonej przekorze przychylnie. Teraz wydawało mu się, że nikt inny, tylko ten człowiek może mu pomóc. Nie wiedział w czym i w jaki sposób, poszedł za odruchem.

Minąwszy drogę, pchnął furtkę i ścieżką biegnącą ogrodem wśród zeschłych i w mroku szeleszczących słoneczników podszedł do plebanii. Od frontu była ciemna, tylko z boku, najwidoczniej z okna kuchennego, padała na trawnik smuga słabego światła.

Seweryn zatrzymał się.

Ogród pełen ostrych chrzęstów, zdawał się razem z wiatrem unosić ku górze i tam w ciężkich ciemnościach stał nieruchomy jak chmura gradowa. Z daleka niezmiennym bełkotem dobiegał młyn.

Seweryn był już pewny, że ksiądz wyszedł z domu. Pomyślał: nie ma sensu zachodzić na plebanię. Ale gdy wyobraził sobie drogę powrotną: długą, wiejską ulicę wśród chat milczących i pod niebem, które żadnym głosem nie odpowie niepokojowi, szybko podszedł do drzwi i mocno zapukał. Czekał dłuższą chwilę. Zapukał po raz drugi. Posłyszał wreszcie za drzwiami czyjeś powolne kroki. Otworzyła Ksienia.

Spytał:

– Ksiądz proboszcz w domu?

Nie poznała go i zaczęła szybko mówić, że proboszcza nie ma i pewnie nieprędko przyjdzie, więc najlepiej jutro zgłosić się.

Seweryn, wsparty ramieniem o uchylone drzwi, pchnął je lekko.

– Nic nie szkodzi, zaczekam.

Z tyłu, od strony kuchni, padał blask lampy. Dopiero teraz, w tym półcieniu Ksienia poznała Gejżanowskiego. Z miejsca zakrzątnęła się.

– A, to panycz! Proszę wejść. Niech panycz zaczeka. Zaraz zaświecę.

Wszedł za nią do środka, a Ksienia truchcikiem pobiegła do kuchni. Wróciła z lampą.

– Tędy, o niech tędy panycz idzie, tu sobie w pokoju panycz zaczeka. Księdza proboszcza tylko patrzyć…

W pierwszej chwili Seweryn nie dostrzegł Michasia. Dopiero, kiedy Ksienia wysunęła się na środek i światło lampy ogarnęło cały pokój, zobaczył chłopca stojącego pod ścianą przy oknie.

Tymczasem Ksienia, postawiwszy lampę na stole, dyskretnie się wycofała. Seweryn poczuł się trochę nieswojo. Stał w płaszczu, z czapką w ręku, udawał, że rozgląda się po pokoju, w rzeczywistości jednak niczego nie widział, ciągle bowiem czuł na sobie uważny i nieufny wzrok chłopca. „Czegóż on mi się tak przygląda, ten smarkacz?” – pomyślał ze złością.

Nagle zwrócił się w tamtą stronę i udał zdziwienie.

– O, widzę, że nie jestem sam!

Michaś stał ciągle pod ścianą, nie spuszczając oczu z Gejżanowskiego.

Teraz dopiero Seweryn zorientował się, kim jest mały. Słyszał, że proboszcz ma wychowanka, ale sam tylko raz jeden widział Michasia. Było to jeszcze przed rokiem, którejś niedzieli. Chcąc zatrzeć drobne, lecz nieprzyjemne starcie z ojcem, wybrał się wówczas przykładnie na sumę. Jeżeli kiedykolwiek bywał na nabożeństwie, zatrzymywał się zawsze przed kościołem. Tym razem, ponieważ padał deszcz, wszedł do środka. Nie miał zamiaru zapuszczać się głęboko, ale stojący przy wejściu chłopi zaczęli rozstępować się, musiał więc, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, dojść do ołtarza. Jak każdy, kto nie uczestniczy w nabożeństwie, przypatrywał się rozmaitym twarzom. Między innymi, już pod koniec sumy, zwrócił jego uwagę chłopiec służący do mszy. Zadziwił go wówczas przez chwilę niezwykłą czystością i niewinnością spojrzenia. Czuło się, że ten kilkunastoletni dzieciak z głębokim i niefałszowanym przejęciem towarzyszy księdzu.

Seweryn odsunął od stołu krzesło i usiadłszy, wygodnie się rozparł.

– To ty jesteś wychowankiem proboszcza, tak?

Michaś skinął głową.

– A kto ja jestem, to chyba wiesz? Co, nie wiesz? Żartujesz! Naprawdę nie wiesz? A to zabawny z ciebie chłopak! Coś podobnego! Przecież tutaj najmniejsze dziecko powie ci, kim jestem. Nigdy mnie nie widziałeś?

– Widziałem – odparł cicho.

– No więc?

– Ale nie znam pana.

– Jak to, widziałeś i nie znasz? Poczekaj, poczekaj…

Roześmiał się.

– Zdaje się, że zaczynam cię rozumieć. Chcesz prawdopodobnie powiedzieć, że nie znamy się osobiście. Bardzo słusznie. Widzę, że skrupulatnie przestrzegasz form towarzyskich. To świetnie o tobie świadczy. Forma, mój kochany, jest wszystkim. Nie ma nic poza formą. A to wspaniałe! Ha, ha, ha… Zaimponowałeś mi, słowo daję. Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak naprawić swój błąd. Musimy się koniecznie zapoznać. Dobrze? Ja się nazywam Gejżanowski, Seweryn Gejżanowski. A tobie jak na imię?

– Michaś.

– Wspaniałe imię. Zatem, Michale, streśćmy się. Po pierwsze: formom towarzyskim stało się już chyba zadość, czy nie tak? Wobec tego po drugie: jako znajomi możemy sobie pogawędzić. Tylko chodź bliżej. Czegóż ty stoisz pod tą ścianą, jakby cię do niej przyklejono. No, chodź! Nie bój się, nie zjem cię. Zresztą, jak chcesz – wzruszył ramionami, widząc, że jego słowa nie odnoszą żadnego skutku. – Możemy i tak rozmawiać: Ile ty sobie liczysz lat?