Выбрать главу

Ocknął się usłyszawszy głos chłopca. Ale nie zrozumiał słów. Spojrzał w jego stronę:

– Mówiłeś coś?

– Wychodzi już pan? – spytał tamten z akcentem zawodu.

Seweryn powtórzył machinalnie:

– Czy wychodzę?

I niespodziewanie ożywił się.

– Nie, oczywiście, że nie wychodzę! Skądże? Nawet mi to do głowy nie przyszło. Co za pomysł! Obiecałem ci przecież opowiedzieć… No i cóż mi się tak przypatrujesz, jakbyś ducha zobaczył?

Michaś zbladł i cofnął się.

– Dziwnie pan tak teraz wygląda…

Seweryn roześmiał się hałaśliwie.

– Ja dziwnie? Wydaje ci się, mój mały. Dlaczegóż miałbym dziwnie wyglądać.

Przeciągnął jednak niespokojnie dłonią po twarzy, jakby chciał siebie w ten sposób sprawdzić. Coś go musiało zastanowić, bo szybko nachylił się w stronę lampy.

– Chodź no tutaj! – skinął na chłopca.

Michaś zbliżył się.

– Co dziwnego zobaczyłeś we mnie? No, mów! Słyszysz? Czego stoisz i gapisz się? Masz mi w tej chwili powiedzieć. Co jest we mnie dziwnego?

Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, chwycił Michasia za rękę.

– No? – syknął.

Michasiowi zadrżały usta.

– Kiedy ja nie wiem… nie wiem – powtórzył żałośnie.

Gejżanowski silniej wpił się palcami w drobne ramię. Michasiowi łzy zakręciły się w oczach.

– Powiesz, smarkaczu?

– Naprawdę nie wiem… ja…

– Powiesz?

Skinął wreszcie głową.

– Tylko nie łżyj! – ostrzegł Seweryn. – Nie będziesz kłamał?

– Nie.

– No, to pamiętaj.

Michaś stał z oczami wbitymi w podłogę.

– Pan…

– Co pan? – szybko podchwycił tamten.

– Mnie się może tylko tak wydało, ja nie wiem…

– Co ci się wydało?

– Że pan… Pan tak wyglądał, jakby chciał pan kogoś zabić.

Seweryn cofnął się. Krew uciekła mu z twarzy. Bojąc się, że straci przytomność, oparł się o stół. Słyszał, że Michaś rozdygotanym głosem mówi coś pośpiesznie, że usprawiedliwia się, zaprzecza. Odepchnął go.

– Won, smarkaczu!

Ale Michaś ciągle plątał się gdzieś obok.

– Won, mówię! – krzyknął ochryple.

I nie panując nad dławiącą go pasją, z rozmachem, zaciśniętą pięścią uderzył chłopca w twarz. Michaś zatoczył się pod ścianę. Nie krzyknął jednak. Zasłonił się tylko dłońmi.

W pokoju zaległa cisza. Seweryn szybko odzyskał równowagę. Wyprostował się, obciągnął płaszcz, odgarnął z czoła włosy. Był znowu chłodny i opanowany. Biorąc ze stołu czapkę, spojrzał na Michasia.

– Masz, mój mały, nauczkę – powiedział prawie wesoło – żebyś na przyszłość poskramiał cokolwiek swoją bujną fantazję. Przypuszczam, że ta maleńka lekcja dobrze ci zrobi.

Znalazłszy się w przedpokoju zobaczył, że drzwi do kuchni są uchylone. „Podsłuchiwała starucha” – pomyślał. Już chciał wyjść, gdy zatrzymało go wołanie Ksieni:

– Panyczu, panyczu, księdza proboszcza tylko patrzyć.

Seweryn odwrócił się i tupnął nogą.

– Do diabła z twoim proboszczem! – krzyknął wściekle.

Trzasnął drzwiami, słychać było, jak biegł ogrodem. Huknęła furtka.

Ksienia zamarła w przerażeniu. Zrazu chciała biec za Gejżanowskim, lecz nogi ugięły się pod nią i jak ciężkie kłody wrosły w podłogę. Została więc. Strasznie tu było. Wicher bił w ściany. Na górze trzasnęło źle widocznie domknięte okno. Ksienia przeżegnała się. Zrobiła krok w stronę schodów prowadzących na strych, lecz zatrzymała się. Nie miała odwagi zapuścić się w tę mroczną głąb.

Nagle wśród tego bezradnego osłupienia przypomniała sobie o Michasiu. Uchyliła drzwi.

– Michasiu!

Nie odpowiedział. Wsunęła się więc do pokoju i szybko przebiegła wzrokiem dokoła. Chłopca nie było. Zawołała jeszcze raz. Tylko echo zabrzmiało w głębi domu. Pusty pokój wydał się dziwnie duży.

Ręce zaczęły się jej trząść. Nie oglądając się za siebie, pobiegła do sąsiedniej izby. Zastukała.

– Michasiu!

Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie puściły. Zdjęta strachem, duszącym jak senna zmora, zaczęła pokrzykiwać słowa oderwane i bez związku. Zaklinała imionami świętych, prosiła i błagała. Wreszcie zaniosła się cieniutkim chlipaniem i z tym nieporadnym, starczym płaczem wróciła do kuchni.

XI

Kiedy ocknął się z omdlenia i otworzył oczy, wydało mu się, że jest w więzieniu. Miał wrażenie, że leży na twardej pryczy, w ciasnej i niskiej celi, w głębi wyraźnie zarysowało się małe, okratowane okno.

Nie zaniepokoił się tym odkryciem. „Jest noc” – pomyślał tylko. Nawet go to nie zainteresowało, w jaki się tu sposób dostał. Zamknął z powrotem powieki i tak leżał dłuższą chwilę.

Dopiero szum wiatru i głosy uświadomiły mu pomyłkę. Od razu przypomniał sobie minioną godzinę, wszystko aż do ostatniego błysku przytomności. Cóż za historia! Lęki, widziadła, urojone rozmowy, gorączkowa maligna, stek chorobliwych bredni. Stwierdzał to jednak obojętnie, bez wzruszenia, jakby w tym wszystkim nie brał bezpośredniego udziału, lecz pozostawał z daleka w roli widza.

Czuł się zresztą teraz znacznie lepiej. Gdy usiadł, nie zakręciło mu się w głowie, minął również męczący bezwład ciała, które chociaż dalekie od sprężystości, pozwalało już przecież sobą kierować. Pierwszych kilka ruchów wykonał sztywno i niepewnie, jakby był manekinem. Jeszcze nie dowierzał. Ale gdy wyprostował się i stanął na nogach, wstąpiła w niego otucha. Nie bez złośliwej uciechy pomyślał o policjantach, których tak zręcznie umiał pozostawić poza sobą. Wróciła mu i sprawność myślenia. Orientując się według przebytej drogi, mógł przypuścić, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował się gdzieś w okolicy Wołkowyska. Przedostania się do miasta wolał nie ryzykować. Zaspokoić głód- to było obecnie najważniejsze. Nie czekając na świt, postanowił natychmiast, korzystając z osłony nocy, wyruszyć na poszukiwanie jakiejś wsi. Był pewny, że instynkt go nie omyli i dobrze poprowadzi.

Wygramolił się z szałasu i poszedł w kierunku, w którym uczynił pierwszy krok. Przyzwyczajony do częstego przebywania w ciemnościach, szybko oswoił się z terenem. Po zapachu mokradeł domyślił się, że idzie wzdłuż rzeki. Bór sosnowy w tym miejscu był wysoki i gęsty, lecz brak krzaków ułatwiał posuwanie się naprzód. Już po paru minutach Morawiec odróżniał ciężkie i twardo mrok żłobiące cienie pni. Wymijał je pewnie, ożywiony ruchem szedł coraz szybciej, ostry wiatr siekł go po twarzy, nie czuł jednak chłodu. Było mu lekko, prawie radośnie. Wśród tego wewnętrznego upojenia tracił chwilami świadomość, iż znajduje się w lesie. Wysokie szumy ogromnymi wodospadami raz po raz spływały na ziemię, i oto, jakby zapłodnione tym ożywczym deszczem, wyrastały nagle pod nogami puszyste trawy, wolna przestrzeń łąk otwierała się dokoła, wiatr nastrajał ciało pośpiesznym i szerokim oddechem. Wydało się Morawcowi, iż tylko patrzeć, a gwałtowniejszy podmuch spłynie snopem światła, rozewrze w górze ciemności i wielkie niebo nocy wstanie wysoko, pełne gwiazd wirujących bezszelestnie: obszar bezkresny, pod którego bezpieczną osłoną uśpiona noc wolno toczy swoje pola, miasta, lasy i rzeki. Kilka razy zawadzał o wystające korzenie, tracił równowagę, lecz machinalnie wyprostowywał się i szedł dalej nie zauważając nawet potknięć. Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że musi się śpieszyć i ani na chwilę nie wolno mu zatrzymać się i odpocząć. Miał niejasną, lecz uporczywą pewność, że gdyby teraz przystanął – natychmiast wszystko by się odmieniło. Znajdował się w stanie podobnym do marzenia półsennego, kiedy przeżywa się powiewne obrazy pełne napięcia nerwów, lecz wie się jednocześnie, iż obok, jakby o krok, stoi i czeka inna rzeczywistość i tylko nieznaczny ruch wystarczy nieuważnie w jej kierunku uczynić, aby jak wirom rzeki pozwolić się jej wciągnąć. Począł go ogarniać niepokój. Było mu coraz goręcej, palto zapięte pod szyję utrudniało oddech. Rozpiął je więc, odwinął szalik, czapkę zsunął z czoła.