Выбрать главу

– Myślałem, że pan odszedł – szepnął. – Nie odejdzie pan teraz?

– Ależ nie, na pewno nie odejdę – zapewnił go proboszcz. – Zostanę przy panu. Pan chyba nie jest tutejszy, prawda? Bo tu wszyscy znają te bagna, nawet w dzień omijają je z daleka.

Morawiec milczał chwilę.

– Nie, nie jestem tutejszy – powiedział wreszcie z przymusem w głosie. – Nie znam tych stron.

– Zabłądził pan?

– Tak.

Od Zelwianki powiało ostrym chłodem. Proboszcz pochylił się nad leżącym.

– Jeżeli czuje się pan na siłach, to lepiej by było, żeby pan wstał, dobrze? Poprowadzę pana. Ziemia jest wilgotna, a pan już i tak przemarzł i przemókł. Można przeziębić się.

Głos mówiącego z bardzo daleka dobiegał do Morawca. Czuł coraz większe znużenie i senność.

– Jeszcze chwilę – wymamrotał.

Ksiądz Siecheń dotknął jego czoła: było rozpalone i wilgotne od gęstego potu.

– Musi pan gorączkę mieć. Nie pozwolę panu tak leżeć. To nie ma sensu. Niech pan spróbuje podnieść się!

Objął go ramieniem pod plecy i podźwignął.

– Dokąd pan szedł? Gdzie pan chciał iść?

Chociaż Morawiec czuł na twarzy oddech pytającego, nie mógł jednak rozpoznać rysów twarzy.

– Dokąd idę?

Zaśmiał się krótko.

– Nigdzie.

Proboszcza nie uraził ten niespodziewany ostry akcent.

– Jeżeli spytałem, to nie przez ciekawość, proszę mi wierzyć. Chciałem panu tylko dopomóc w drodze.

– Zabawa w miłosierdzie?

– Czyż nie wszystko jedno, jak to nazwać?

Morawiec zacisnął zęby.

– Nieprawda, wszystko się jakoś nazywa.

Chciał dalej mówić, gdy nagle chwyciły go dreszcze. Skulił się. Ksiądz Siecheń objął go serdecznie.

– Jeżeli pan nie ma gdzie iść, to przecież może pan do mnie pójść, to niedaleko, najwyżej pół godziny, przenocuje pan, odpocznie… Jestem proboszczem – dodał ciszej i z akcentem zawstydzenia.

Morawiec ożywił się.

– Ach, więc to ksiądz!

– Sprawia to może panu przykrość?

– Nie! – odparł. – Obojętne. Nie przypuszczałem, że uratowała mnie osoba duchowna. To dość zabawne.

Znowu zaczął drżeć.

– Rzeczywiście muszę mieć gorączkę.

– Na pewno nawet. Więc niechże pan wstanie. Pójdzie pan ze mną?

Morawiec potrząsnął głową.

– Nie, to niemożliwe, z różnych względów…

– Przecież nie może pan tutaj zostać.

– Dlaczego?

Po chwili spytał:

– Jak ta wieś księdza nazywa się?

– Sedelniki.

Morawiec poderwał się gwałtownym ruchem.

– Sedelniki?

– Zna pan tę wieś?

– Nie, nie znam – zaprzeczył – nigdy tam nie byłem. Słyszałem tylko.

– To mała wieś.

– Mała. Wiem. Jest tam dwór, prawda? Ojciec i młody syn, Gejżanowscy, tak?

Nie czekając na odpowiedź księdza, mówił pośpiesznie:

– A rzeka nazywa się Zelwianka, z jednej strony lasy, z drugiej łąki i pola. W pobliżu młyna znajduje się karczma Litowki, Grzegorz Litowka, zna go ksiądz? Tęgi, czerwona, pijacka gęba… I posterunkowy, zaraz, zaraz, jak on się nazywa, zapomniałem, nie, nie już mam… Nawrocki! Na pewno Nawrocki. Czy to prawda, że z wiosną jest tu pięknie w Sedelnikach? Ktoś mi opowiadał o zachodach słońca, że nigdzie nie ma równie pięknych, jak tam… A rodzina Buraków, jest taka we wsi?

– Jest – powiedział proboszcz.

Morawiec dygotał coraz silniej, ręce drżały mu, latały niespokojnie, jakby chciały coś schwycić.

– Zaraz, zaraz, jeszcze jedno… Nie, to niemożliwe, przecież nie zwariowałem. Chwileczkę. Gdzie ksiądz jest?

– Jestem tutaj.

– Niech ksiądz spojrzy mi w oczy, prosto w oczy. To nie szkodzi, że nic nie widać. Zresztą widzę, widzę połysk w oczach księdza. To mi wystarczy.

Chwycił go rozpalonymi dłońmi za ręce.

– O tak! Niech ksiądz nie rusza się. Teraz niech mi ksiądz powie, jak ksiądz nazywa się. Nazwisko księdza. Prędzej! Dlaczego ksiądz milczy?

– Siecheń.

– Siecheń? – powtórzył głucho Morawiec.

Opadły mu ręce. Pochylił głowę, zgarbił się.

Nadchodziła cisza taka sama, jak wówczas, gdy u wejścia szałasu zobaczył stojącego Buraka; martwy spokój ściął powietrze, nawet poszum sosen zastygł i leżał nieruchomy w ciemnościach. Jeszcze raz tylko, rzekłbyś ostatnim oddechem, przyniósł powiew szelest nadrzecznych szuwarów.

Ksiądz Siecheń przeżywał najsprzeczniejsze uczucia. Miał nieodpartą pewność, że w spotkaniu tego nieznajomego mężczyzny i wyratowaniu go od śmierci tkwił poza zwykłym zbiegiem okoliczności głębszy sens, konieczność rzucająca w niewidzialny świat ludzkich losów, konieczność, której jeszcze nie rozumiał, lecz którą musiał natychmiast pojąć. Oto, być może, jedna z tych chwil, o których człowiek nic nie wie, ale do których zdąża różnymi drogami i poprzez najzawilsze kręgi, aby o jakiejś nieprzewidzianej godzinie usłyszeć głos wezwania. Cóż powinien tu uczynić? W czym pomóc? I czy pomóc? Uczuł radość i trwogę, ów stan oczekiwania i niepokoju, który przenika człowieka w momencie zetknięcia się z tajemnicą. Już nie należał do siebie. – Panie! – szepnął bezgłośnie. – Daj mi siłę, pozwól, bym był od siebie mocniejszy i żebym ponad siebie wyrósł. Pozwól memu sercu przejrzeć Twój ład, daj mi łaskę słyszenia Ciebie, którego drogi są proste i dla sprawiedliwych. Oto jestem, Panie, oto wzywam Cię z głębi mojej słabości, nie odmawiaj mi swojej dłoni, nie odtrącaj, ufam Ci, skrusz oschłość mego serca, napełń je swoim oddechem, który jest miłością, a ramionom moim ześlij cierpliwość i wytrwanie.

Wtem Morawiec przerwał milczenie.

– Jeszcze jedno. To już ostatnie pytanie. Ksiądz ma wychowanka?

– Mam.

– I na imię ma Michaś?

– Tak.

Morawiec głęboko westchnął. Przeciągnął dłonią po oczach.

– Tamten mały podobno jego przypominał.

– Jaki mały? – zaniepokoił się proboszcz. – O czym pan mówi?

– Był taki. Jakie jasne miał oczy… – szepnął Morawiec.

Nagle wyprostował się.

– Nie, to obłęd! Zupełne szaleństwo, precz z tymi urojeniami!

– Dokąd pan idzie? – zawołał ksiądz Siecheń biegnąc za nim.

– Co księdzu do tego?

– Jakże, pan chory jest, z gorączką… Co pan robi…

Morawiec szarpnął się. Zatrzymał się jednak.

– Niech ksiądz mnie puści – powiedział ponuro. – Ksiądz nie wie nawet, czyjej ręki dotyka. Ksiądz powinien mnie bać się. Niech ksiądz idzie lepiej. Ja sobie dam radę. Nie zginę. A gdyby nawet…

Ksiądz Siecheń milczał. Nagle tamten przysunął się do niego.

– Czy ksiądz słyszał coś o Romanie Morawcu?

– Kto to jest?

Morawiec roześmiał się.

– Jeżeli ksiądz nie wie, to i lepiej. Chociaż…

Zawahał się, lecz tylko na moment. Niespodziewana myśl go zajęła.

– Ksiądz jest biedny, prawda? Niech ksiądz nie zaprzecza. Nie widzę księdza, ale czuję przecież palcami, że ksiądz ma na sobie jakieś paletko wiatrem podszyte. Przydałyby się księdzu pieniądze, nieprawdaż?

– Po co? Mam wszystko, co mi potrzeba.

– Wszystko? Dziwny z księdza człowiek. Nie spotkałem jeszcze nikogo, komu pieniądze nie były potrzebne. Ale jak ksiądz uważa. Wobec tego odwróćmy sprawę. A nie dla siebie, pieniądze dla innych, żeby, powiedzmy, rozdać ubogim, najbiedniejszym. Tysiąc złotych! Chce ksiądz! Mogę księdzu poradzić, jak zdobyć taki tysiąc. Niech ksiądz nie obawia się, zupełnie uczciwy zarobek. Pójdzie zaraz ksiądz do swojej wsi, zajdzie na posterunek i powie, o, choćby temu Nawrockiemu powie ksiądz, że w lasach sedelnickich ukrywa się Roman Morawiec. To wszystko. Dostanie ksiądz na rękę tysiąc złotych. No i cóż ksiądz na to? Niech ksiądz pomyśli, ile dobrodziejstw można takim tysiącem wyświadczyć. Warto chyba nad tym zastanowić się, nie?