Proboszcz słuchał z rosnącym niepokojem. Ale jeszcze nie dowierzał. Zbyt dobrze znał zło, aby mógł łatwo obarczać nim człowieka. Wiedzieć, że jest zło, i wiedzieć, że jest człowiek zły, cóż za różnica!
– Więc jak będzie? Zgadza się ksiądz?
– Po cóż pan to mówi? – rzekł cicho.
– Po co?
Zniecierpliwienie i pogarda zabrzmiały w głosie Morawca. – Ksiądz chyba gra komedię albo jest bardzo naiwny?
– Niech pan zaczeka! – zawołał proboszcz, słysząc, że tamten odchodzi.
Morawiec odwrócił się.
– Teraz ja księdza spytam: po co? Na co mam czekać? Cóż my sobie możemy mieć do powiedzenia? Zresztą ani pora, ani miejsce, ani dość opłakany stan, w jakim się znajdujemy, nie nadają się do rozmów. Dobranoc księdzu. I radzę nie zapominać o tysiącu!
– Mój synu – szepnął proboszcz.
I w tej chwili odnalazł w sobie decyzję, jakby serce jego skurczone w mroku wypełniła nagle jasność. Drżąc ze wzruszenia, podszedł do stojącego o kilka kroków.
– Ksiądz jest uparty – mruknął Morawiec.
Zamiast odpowiedzi proboszcz wziął go za rękę i nim się tamten zorientował, szybko się ku niej schylił i pocałował.
– Ksiądz oszalał chyba! – krzyknął Morawiec.
Proboszcz wyprostował się.
– Niech mi pan wybaczy – powiedział jasnym głosem. – Niech pan mi wybaczy, że pana źle zrozumiałem. To moja wina. Pan jasno wszystko mi powiedział. Tylko ja nie chciałem zrozumieć, wolałem nie rozumieć. Za to pana przepraszam. Jeśli pan może i chce, niech pan nie czuje do mnie żalu.
Dopiero po dłuższej chwili Morawiec odezwał się:
– I za to mnie ksiądz pocałował? W rękę?
Nastało milczenie. Morawiec daremnie szukał słów, które zdołałyby wyrazić jego myśli. Czuł tylko, że to, co przeżywa, różni się od wszystkiego, co przeżył dotychczas. Miał wrażenie, jakby znalazł się wśród krajobrazu, którego, nie wiedząc o tym, od dawna poszukiwał, lecz teraz, gdy się w nim znalazł, nie umiał ogarnąć ani przeniknąć. Odruchowo dotknął dłoni ucałowanej przed chwilą przez proboszcza: była umazana błotem, gorąca i lepka. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Spytał:
– Ile ksiądz ma lat?
– Czterdzieści pięć.
– To dużo, przeszło dziesięć lat więcej niż ja. Myślałem, że ksiądz jest młodszy.
Wiatr krótkim dreszczem targnął wierzchołkami sosen i ścichł.
„Po cóż ja to mówię?” – pomyślał. Zapragnął jednak mówić o sobie. „Ale od czego zacząć? – ogarnęły go wątpliwości. – Jak słowami opowiedzieć swoje życie? Cóż wtedy z długich lat zostanie? Suche fakty, czyny, mroczna kronika… Nie, wszystko, tylko nie to!” Zaledwie wywołał obrazy przeszłości, uczuł strach, jaki towarzyszy nagłemu przebudzeniu się ze snu.
Wyciągnął ramiona, jakby chciał się obronić przed niewidzialnym ciosem.
– Co panu jest? – zaniepokoił się proboszcz.
– Nic.
Miał jednak głos zmieniony, głuchy.
– Czy ksiądz zna uczucie strachu? Nie, co za pytanie! – roześmiał się bezdźwięcznie. – Oczywiście ksiądz nie zna. Czegóż ksiądz miałby się bać? Ale niech ksiądz nie dziwi się, że się spytałem. Człowiekowi, którego choć raz jeden w życiu opadł lęk, wydaje się, że strach musi być wszędzie, przy każdym i o każdej godzinie. Niech ksiądz nie myśli, że to jest strach przed ludźmi. Nigdy się ludzi nie bałem. Groziła mi wiele razy śmierć. I nic, zupełny spokój, najmniejszego poruszenia, raczej jakiś triumf… Ja myślę o czym innym. Kiedy człowiekowi nic nie zagraża i nagle znajduje się w ciemnościach, może być nawet dzień, to nie o to chodzi… Zresztą cóż o tym mówić, to trzeba przeżyć. Ksiądz…
– Pan się myli – powiedział cicho proboszcz. – Ja znam ten strach.
– Ksiądz?
– Pan może myśli, że jestem silny? O, nie, tak wcale nie jest. Jestem słabym człowiekiem.
Morawiec długo milczał. Wreszcie odezwał się:
– To dziwne, wyznanie księdza powinno mi było sprawić przyjemność. Wierzę, że jest szczere. Ale w tej szczerości nie znajduję dla siebie żadnej ulgi ani podpory. Gdyby ksiądz powiedział, że nawet ze słyszenia nie zna podobnych chwil, odczułbym słowa księdza tak samo, jak odczułem słowa zupełnie inne.
– Czy nie zastanawiał się pan nigdy nad tym, iż Bóg, gdy do nas przemawia, skazuje nas na samotność? Że wobec nieskończoności stajemy się jedynym człowiekiem na ziemi?
Morawiec wzruszył niechętnie ramionami.
– Ksiądz to po swojemu tłumaczy.
– A czyż pan nie wierzy w Boga?
– Wierzy? – powtórzył Morawiec z ironicznym akcentem. – Ksiądz dziwne pytania stawia. Trudno na to odpowiedzieć w dwóch zdaniach.
– Nie! – zawołał ksiądz Siecheń i głos jego zawibrował niespodziewaną żarliwością. – Za dużo dwóch zdań. Za dużo jednego. Tu tylko jednego słowa potrzeba: tak albo nie! Nic więcej! Tak albo nie?
– Wobec tego: nie. Nie wierzę.
– A czy mógłby pan z pełną szczerością trzy razy powtórzyć: nie wierzę? O, niech pan nie potwierdza przez upór, przez dumę fałszywą, przez swoją pychę. Niech pan nie zaprzecza dla mnie. Ale gdy będzie pan sam, bez żadnego świadka, w zupełnej samotności, wtedy niech pan sobie postawi to pytanie. I niech pan nie odpowiada po raz drugi, zanim nie ogarnie pan myślą całego swego życia, zanim pańskie czyny nie powiedzą panu, kim pan jest, a pańskie pragnienia nie powstaną i nie zawołają, kim mógłby pan być.
– Nie potrzebuję do tego zastanowienia. Wiem, kim jestem. A moje pragnienia? O, nie, ksiądz myli się sądząc, że pomiędzy rzeczywistością a moimi pragnieniami jest przepaść. Właśnie moim pragnieniom zawdzięczam siebie.
– Zaspokajał pan wszystkie swoje pragnienia?
Morawiec zawahał się. Przypomniał sobie nagle wyznania, które niedawno wypowiadał w gorączce wobec zjawy Buraka.
– Nie miał pan pragnień, które tłumił pan w sobie?
Zacisnął pięści.
– Nie! – rzucił ostro.
– Ani jednego odruchu, ani jednego przebłysku nie zepchnął pan na dno? Nie miał pan ani jednej chwili tęsknoty, tej tęsknoty, którą Bóg jak klątwą rzuca w człowieka, aby go rzucić na kolana? Nie czuł pan w sercu palącego niedosytu, okrutnego łaknienia, jakbyś miał wargi pojone octem? Nigdy?
– Nigdy – powtórzył cicho Morawiec.
Czuł coraz większą gorączkę. Pałała mu twarz i dłonie, ogień poprzez gardło spływał na piersi. Szarpnął się niecierpliwie.
– Nudzi mnie ksiądz tymi pytaniami. Po co to wszystko? Ksiądz źle trafił, skończmy z tym. Najlepiej będzie… albo nie, coś księdzu zaproponuję, nie będziemy tutaj stać do świtu. Jestem trochę zmęczony, w głowie mi kołuje… Nie, nie, do księdza nie pójdę, ksiądz chyba rozumie, że to byłoby szaleństwo, zresztą i ksiądz mógłby mieć różne nieprzyjemności. Możemy za to co innego zrobić. Niedaleko stąd jest opuszczony szałas, przypuszczam, że trafię…
– Znam to miejsce. Pan tam ukrywał się?
– Oho! – zaśmiał się. – Widzę, że ksiądz zaczyna kierować rozmowę na realne tory. To i lepiej. Owszem, ukrywałem się. Ale gdyby nie ksiądz… brr… zimno, księdzu nie chłodno?
– Nie. Więc idziemy? Niech pan oprze się o mnie.
– Dziękuję, tak źle jeszcze nie jest.
Jednak po kilku krokach przystanął i pozwolił proboszczowi wziąć się pod ramię. Szli w milczeniu. Miejsce, w którym stał szałas, okazało się rzeczywiście niedalekie, bliższe jeszcze, niż przypuszczał Morawiec. Ksiądz Siecheń prowadził pewnymi i zdecydowanymi ruchami.