mnie akurat tyle brakowało na adwokata... Książki!... zawsze książki... Żebyś
był mądry jak Salomon, póki jesteś w sklepie, będą tobą pomiatali, chociażeś
szlachcic, a twój dziadek z matki był kasztelanem. Ale jak wygram proces, jak
wyniesiemy się na wieś...
- Chodźmy stąd, ojcze - mruknął chłopak, spode łba patrząc na mnie.
Stary, posłuszny jak dziecko, zawinął swoje papiery w czerwoną chustkę i
wyszedł z synem, który musiał go podtrzymywać na schodach.
- Cóż to za odmieńcy? - pytam Machalskiego, który właśnie skończył robotę i
usiadł na zydlu. - Ach!... - machnął ręką. - Stary ma pomieszane klepki, ale
chłopak zdatny. Nazywa się Stanisław Wokulski. Bystra bestia!...
- Cóż on zrobił? - pytam.
Machalski objaśnił palcami świecę i nalawszy mi kieliszek wina mówił:
- On tu jest u nas ze cztery lata. Do sklepu albo do piwnicy nie bardzo... Ale
mechanik!... Zbudował taką maszynę, co pompuje wodę z dołu do góry, a z góry
wylewa ją na koło, które właśnie porusza pompę. Taka maszyna może obracać
się i pompować do końca świata; ale coś się w niej skrzywiło, więc ruszała się
tylko kwadrans. Stała tam na górze, w pokoju jadalnym, i Hopferowi zwabiała
gości; ale od pół roku coś w niej pękło.
- Otóż jaki!... - mówię.
- No, jeszcze nie taki bardzo - odparł Machalski. - Był tu jeden profesor z
gimnazjum realnego, obejrzał pompę i powiedział, że na nic się nie zda, ale że
chłopak zdolny i powinien uczyć się. Od tej pory mamy sądny dzień w sklepie.
Wokulski zhardział, gościom odmrukuje, w dzień wygląda, jakby drzemał, a za
to uczy się po nocach i kupuje książki. Jego znowu ojciec wolałby te pieniądze
użyć na proces o jakiś tam majątek po dziadku... Słyszałeś przecie, co mówił.
- Cóż on myśli robić z tą nauką? - rzekłem.
- Mówi, że pojedzie do Kijowa, do uniwersytetu. Ha! niech jedzie - prawił
Machalski - może choć jeden subiekt wyjdzie na człowieka. Ja mu tam nie
przeszkadzam; kiedy jest w piwnicy, nie napędzamy go do roboty; niech sobie
czyta. Ale na górze dokuczają mu subiekci i goście.
- A co na to Hopfer?
- Nic - ciągnął Machalski zakładając nową łojówkę w żelazny lichtarz z rączką.
- Hopfer nie chce go odstręczać od siebie, bo Kasia Hopferówna durzy się
trochę w Wokulskim, a może chłopak odzyska majątek po dziadku?...
- I on durzy się w Kasi? - spytałem.
- Ani na nią spojrzy, dzika bestia! - odparł Machalski.
Zaraz wówczas pomyślałem, że chłopak z tak otwartą głową, który kupuje
książki i nie dba o dziewczęta, mógłby być dobrym politvkiem; więc jeszcze
285
tego dnia zapoznałem się ze Stachem i od tej pory żyjemy ze sobą nie
najgorzej... Stach był jeszcze ze trzy lata u Hopfera i przez ten czas porobił dużo
znajomości ze studentami, z młodymi urzędnikami rozmaitych biur, którzy na
wyścigi dostarczali mu książek, ażeby mógł zdać egzamin do uniwersytetu.
Spośród tej młodzieży wyróżniał się niejaki pan Leon, chłopak jeszcze młody
(nie miał nawet dwudziestu lat), piękny, a mądry... a zapalczywy!... Ten jakby
był moim pomocnikiem w politycznej edukacji Wokulskiego: kiedy bowiem ja
opowiadałem o Napoleonie i wielkim posłannictwie Bonapartych, pan Leon
mówił o Mazzinim, Garibaldim i im podobnych znakomitościach. A jak on
umiał podnosić ducha!...
- Pracuj - mówił nieraz do Stacha - i wierz, bo silna wiara może zatrzymać
słońce w biegu, a nie dopiero polepszyć stosunki ludzkie.
- A może mnie wysłać do uniwersytetu? - zapytał Stach.
- Jestem pewien - odparł Leon z zaiskrzonymi oczyma - że gdybyś choć przez
chwilę miał taką wiarę jak pierwsi apostołowie, jeszcze dziś znalazłbyś się w
uniwersytecie...
- Albo u wariatów - mruknął Wokulski.
Leon począł biegać po pokoju i trząść rękoma.
- Co za lód w tych sercach!... co za chłód!... co za upodlenie!... wołał - jeżeli
nawet taki człowiek jak ty jeszcze nie ufa. Więc przypomnij sobie; coś już zrobił
w tak krótkim czasie: tyle umiesz, że mógłbyś dzisiaj zdawać egzamin...
- Co ja tam zrobię!... - westchnął Stach.
- Ty jeden niewiele. Ale kilkudziesięciu, kilkuset takich jak ty i ja... Czy wiesz,
co możemy zrobić?...
W tym miejscu załamał mu się głos: Leon dostał spazmów. Ledwieśmy go
uspokoili.
Innym razem pan Leon wyrzucał nam brak ducha poświęcenia.
- A wiecież wy - mówił - że Chrystus mocą poświęcenia sam jeden zbawił
ludzkość?... O ileż więc świat by się udoskonalił, gdyby na nim ciągle były
jednostki gotowe do ofiary z życia!...
- Czy mam oddawać życie za tych gości, którzy mi wymyślają jak psu, czy za
tych chłopców i subiektów, którzy drwią ze mnie? - pytał Wokulski.
- Nie wykręcaj się! - zawołał pan Leon. - Chrystus zginął nawet za swoich
katów... Ale między wami nie ma ducha... Duch w was gnije... Posłuchaj zaś, co
mówi Tyrteusz: „O Sparto, ruń! nim pomnik twej wielkości, naddziadów grób,
meseński skruszy młot i na żer psom rozrzuci święte kości, i przodków cień
odegna od twych wrót...Ty, ludu, nim wróg w pętach cię powlecze, ojców twych
broń na progach domów złam i w przepaść rzuć... Niech nie wie świat, że
miecze były wśród was, lecz serca zbrakło wam!...” Serca!... - powtórzył pan
Leon.
Już to Stach w przyjmowaniu teorii pana Leona był bardzo ostrożny; ale młody
chłopak umiał wszystkich przekonywać jak Demostenes.
286
Pamiętam, że pewnego wieczora na licznym zebraniu ludzi młodszych i
starszych spłakaliśmy się wszyscy, kiedy pan Leon opowiadał o tym
doskonalszym świecie, w którym zginie głupstwo, nędza i niesprawiedliwość.
- Od tej chwili - mówił z uniesieniem - nie będzie już różnic między ludźmi.
Szlachta i mieszczanie, chłopi i Żydzi, wszyscy będą braćmi...
- A subiekci?... - odezwał się z kąta Wokulski.
Lecz przerwa ta nie zmieszała pana Leona. Nagle zwrócił się do Wokulskiego,
wyliczył wszystkie przykrości, jakie Stachowi wyrządzano w sklepie,
przeszkody, jakie stawiano mu w pracy nad nauką, i zakończył w ten sposób:
- Abyś zaś uwierzył, że jesteś nam równym i że cię kochamy jak brata, abyś
mógł uspokoić twoje serce rozgniewane na nas, oto ja... klękam przed tobą i w
imieniu ludzkości błagam cię o przebaczenie krzywd.
Istotnie, ukląkł przed Stachem i pocałował go w rękę. Zebrani rozczulili się
jeszcze bardziej, podnieśli w górę Stacha i Leona i przysięgli, że za takich ludzi,
jak oni, każdy oddałby życie. Dziś, kiedy przypominam sobie owe dzieje,
chwilami zdaje mi się, że to był sen. Co prawda, nigdy przedtem ani później nie
spotkałem takiego entuzjasty jak pan Leon. W początkach roku 1861 Stach
podziękował Hopferowi za miejsce. Zamieszkał u mnie (w tym pokoiku z
zakratowanym oknem i zielonymi firankami), rzucił handel, a natomiast począł
chodzić na akademickie wykłady jako wolny słuchacz.
Dziwne było jego pożegnanie ze sklepem; pamiętam to, bo sam po niego
przyszedłem. Hopfera ucałował, a następnie zeszedł do piwnicy uściskać
Machalskiego, gdzie zatrzymał się kilka minut. Siedząc na krześle w jadalnym
pokoju słyszałem jakiś hałas, śmiechy chłopców i gości, alem nie podejrzywał
figla.
Naraz (otwór prowadzący do lochu był w tej samej izbie) widzę, że z piwnicy
wydobywa się para czerwonych rąk. Ręce te opierają się o podłogę i tuż za nimi
ukazuje się głowa Stacha raz i drugi. Goście i chłopcy w śmiech.
- Aha! - zawołał jeden stołownik - widzisz, jak trudno bez schodów wyjść z
piwnicy? A tobie zachciewa się od razu skoczyć ze sklepu do uniwersytetu!...
Wyjdźże, kiedyś taki mądry... Stach z głębi znowu wysunął ręce, znowu chwycił
się za krawędź otworu i wydźwignął się do połowy ciała. Myślałem, że mu krew