Выбрать главу

pewne, że Stach wracał do domu coraz więcej znudzony, narzekając, że mu

baba czas zabiera, a znowu pani Małgorzata tłomaczyła mężowi, że ten

Wokulski jest bardzo głupi i że niemało jeszcze musi napracować się, nim go

wyswata.

- Pracuj, kochanie, pracuj nad nim - zachęcał ją mąż - bo szkoda dziewczyny, no

i Wokulskiego. Strach pomyśleć, że taki porządny chłopak, który tyle lat był

subiektem, który może odziedziczyć sklep po Hopferze, chce zmarnować się w

uniwersytecie. Tfy!...

Utwierdzona w dobrych postanowieniach, pani Jasiowa już nie tylko w wieczór

zapraszała Wokulskiego na herbatę, na którą on po największej części nie

chodził, ale jeszcze sama nieraz zbiegała do mego pokoju, troskliwie wypytując

Stacha, czy nie jest chory, i dziwiąc się, że się jeszcze nie kochał, on, prawie

starszy od niej (myślę, że ona była trochę starsza od niego). Jednocześnie

zaczęła kobieta dostawać jakichś płaczów i śmiechów, wymyślać mężowi, który

na całe dnie uciekał z domu, i występować z pretensjami do mnie, że jestem

niedołęga, że nie rozumiem życia, że przyjmuję na lokatorów ludzi

podejrzanych...

Słowem wywiązały się takie awantury w domu, że Jaś Mincel schudł, pomimo

że coraz więcej pił piwa, a ja myślałem: jedno z dwojga... Albo podziękuję

Minclowi za obowiązek, albo wypowiem lokal Stachowi.

Skąd, u licha, dowiedziała się o moich troskach pani Małgorzata? nie mam

świadomości. Dość, że wpadła raz wieczorem do mego pokoju, powiedziała mi,

że jestem jej wrogiem i że muszę być bardzo podły, skoro wymawiam

mieszkanie tak dzielnemu człowiekowi, jak Wokulski... Potem dodała, że jej

mąż jest podły, że Wokulski jest podły, że wszyscy mężczyźni są podli, i

nareszcie na mojej własnej kanapie dostała spazmów. Sceny takie powtarzały

się przez kilka dni z rzędu i nie wiem, do czego by doszły, gdyby nie położył im

kresu jeden najdziwaczniejszych wypadków, jakie widziałem.

290

Pewnego razu zaprosił Machalski mnie i Wokulskiego do siebie na wieczór.

Poszliśmy tam dobrze po dziewiątej i gdzież by, jeżeli nie do jego ulubionej

piwnicy, w której przy migotaniu trzech łojowych świeczek zobaczyłem

kilkanaście osób, a między nimi pana Leona. Nigdy chyba nie zapomnę

gromady tych, po największej części młodych twarzy, które ukazywały się na tle

czarnych ścian piwnicy, wyglądały spoza okutych beczek albo rozpływały się w

ciemności.

Ponieważ gościnny Machalski już na schodach przyjął nas ogromnymi

kielichami wina (i to wcale dobrego), a mnie wziął w szczególną opiekę, muszę

więc przyznać, że od razu zaszumiało mi w głowie, a w kilka minut później

byłem kompletnie zapity. Usiadłem więc z dala od uczty, w głębokiej framudze,

i odurzony, w półśnie, półjawie, współbiesiadnikom.

Co się tam działo, dobrze nie wiem, bo najdziksze fantazje przebiegały mi po

głowie. Marzyło mi się, że pan Leon mówi, jak zwykle, o potędze wiary, o

upadku duchów i o potrzebie poświęcenia, czemu głośno wtórowali obecni.

Zgodny chór jednakże osłabnął, gdy pan Leon zaczął tłomaczyć, że należałoby

nareszcie wypróbować owej gotowości do czynu. Musiałem być bardzo

nietrzeźwy, skoro przywidziało mi się, że pan Leon proponuje, ażeby kto z

obecnych skoczył z Nowego Zjazdu na bruk idącej pod nim ulicy, i że na to

wszyscy umilkli jak jeden mąż, a wielu pochowało się za beczki.

- Więc nikt nie zdecyduje się na próbę?!... - krzyknął pan Leon załamując ręce.

Milczenie. W piwnicy zrobiło się pusto.

- Więc nikt?... nikt?...

- Ja - odpowiedział jakiś prawie obcy mi głos.

Spojrzałem. Przy dogorywającej świeczce stał Wokulski.

Wino Machalskiego było tak mocne, że w tej chwili straciłem przytomność.

Po uczcie w piwnicy Stach przez kilka dni nie pokazał się w mieszkaniu.

Nareszcie przyszedł - w cudzej odzieży, zmizerowany, ale z zadartą głową.

Wtedy pierwszy raz usłyszałem w jego głosie jakiś twardy ton, który do dziś

dnia robi mi przykre wrażenie.

Od tej pory zupełnie zmienił tryb życia. Swój balon z wiatrakiem rzucił w kąt,

gdzie go niebawem zasnuła pajęczyna; butlę do robienia gazów oddał stróżowi

na wodę, do książek nawet nie zaglądał. I tak leżały skarbnice ludzkiej

mądrości, jedne na półce, inne na stole, jedne zamknięte, inne otwarte, a on

tymczasem...

Niekiedy po parę dni nie bywał w domu, nawet na nocleg; to znowu wpadał z

wieczora i w odzieniu rzucał się na nie posłane łóżko. Czasami zamiast niego

przychodziło kilku nie znanych mi panów, którzy nocowali na kanapce, na

łóżku Stacha, nawet na moim własnym, nie tylko nie dziękując mi, ale nawet nie

mówiąc: jak się nazywają i w jakiej branży pracują. A znowu kiedy indziej

zjawiał się sam Stach i siedział w pokoju parę dni bez zajęcia, rozdrażniony,

ciągle nadsłuchujący, jak kochanek, który przyszedł na schadzkę z mężatką, lecz

zamiast niej spodziewa się zobaczyć męża.

291

Nie posądzam, ażeby Małgosia Minclowa miała być tą mężatką, gdyż i ona

wyglądała, jakby ją giez ukąsił. Z rana oblatywała kobieta ze trzy kościoły,

widocznie pragnąc niepokoić z kilku stron miłosiernego Boga. Zaraz po

obiedzie zbierała się u niej jakaś sesja dam, które w oczekiwaniu doniosłych

wypadków opuszczały mężów i dzieci, ażeby zajmować się plotkami. Nad

wieczorem zaś schodzili się do niej panowie; ale ci, nawet nie gadając z panią

Małgorzatą, odsyłali ją do kuchni.

Nic dziwnego, że przy takim chaosie w domu i mnie w końcu zaczęły się

mieszać klepki. Zdawało mi się, że w Warszawie jest ciaśniej i że wszyscy są

odurzeni. Co godzinę oczekiwałem jakiejś nieokreślonej niespodzianki, lecz

mimo to wszyscy mieliśmy doskonały humor i głowy pełne projektów.

Tymczasem Jaś Mincel, dręczony w domu przez żonę, od samego rana szedł na

piwo i wracał aż wieczorem. Wynalazł nawet przysłowie: „Co tam!... Raz kozie

śmierć...”, które powtarzał do końca życia.

Nareszcie pewnego dnia Stach Wokulski całkiem zniknął mi z oczu. Dopiero we

dwa lata napisał do mnie list z Irkucka prosząc, abym mu przysłał jego książki.

W jesieni, w roku 1870 (właśnie wróciłem od Jasia Mincla, który już leżał w

łóżku), siedzę sobie w moim pokoju po wieczornej herbacie, nagle ktoś puka do

drzwi.

- Herein! - mówię.

Drzwi skrzyp... Patrzę, stoi na progu jakaś brodata bestia, w paltocie z foczej

skóry, odwróconej włosem na wierzch.

- No - mówię - niech mnie diabli wezmą, jeżeliś ty nie Wokulski.

- On sam - odpowiada jegomość w foczej skórze.

- W imię Ojca i Syna!... - mówię. - Kpisz - mówię - czy drogę pytasz?... skądeś

się tu wziął? Chyba że jesteś duszą zmarłą...

- Jestem żywy - on mówi - nawet jeść mi się chce.

Zdjął czapkę, zdjął futro, usiadł przy świecy. Jużci Wokulski. Broda jak u zbója,

pysk jak u Longina, co to Chrystusowi Panu bok przebił, ale - oczywisty

Wokulski...

- Wróciłeś - mówię - czyś tylko przyjechał?

- Wróciłem.

- Cóż kraj tamtejszy?

- Niczego.

- Phi!... A ludzie? - pytam.

- Niezgorsi.

- Fiu!... A z czego żyłeś?

- Z lekcji - mówi - jeszcze przywiozłem ze sześćset rubli.

- Fiu!... fiu!... A co myślisz robić?

- No, jużci do Hopfera nie wrócę - odparł uderzając pięścią w stół. - Chyba nie

wiesz - dodał - że jestem uczonym; mam nawet rozmaite podziękowania od

petersburskich naukowych towarzystw...

292

„Subiekt od Hopfera - został uczonym!... Stach Wokulski ma podziękowania od

petersburskich towarzystw naukowych!... Istna heca...” - pomyślałem.

Co tu dużo gadać. Uplacował się chłopak gdzieś na Starym Mieście i przez pół

roku żył ze swej gotówki kupując za nią dużo książek, ale mało jedzenia.