Wtedy jednakże, jakby na komendę, wpadała z góry służąca wołając:
- Pani prosi!... pani chora!...
A on, biedak, machał ręką i szedł do jejmości nie zacząwszy nawet tego, co
chciał mi powiedzieć.
Po upływie trzech lat takiego życia, któremu zresztą nie można Było nic
zarzucić, poznałem, że stalowy ten człowiek zaczyna się giąć w aksamitnych
objęciach jejmości. Pobladł, pochylił się, zarzucił swoje uczone książki, a wziął
się do czytania gazet i każdą chwilę wolną przepędzał ze mną na rozmowie o
polityce. Czasami opuszczał sklep przed ósmą i zabrawszy jejmość szedł z nią
do teatru albo z wizytą, a nareszcie - zaprowadził u siebie przyjęcia wieczorne,
na których zbierały się damy, stare jak grzech śmiertelny, i panowie, już
pobierający emeryturę i grający w wista.
295
Stach jeszcze z nimi nie grał; chodził dopiero około stolików i przypatrywał się.
- Stachu - mówiłem nieraz - strzeż się!... Masz czterdzieści trzy lat... W tym
wieku Bismarck dopiero zaczynał karierę...
Takie albo tym podobne wyrazy budziły go na chwilę. Rzucał się wtedy na fotel
i oparłszy głowę na ręku myślał. Wnet jednak biegła do niego pani Małgorzata
wołając:
- Stasiulku! znowu się zamyślasz, to bardzo źle... A tam panowie nie mają
wina...
Stach podnosił się, wydostawał nową butelkę z kredensu, nalewał wino w osiem
kieliszków i obchodził stoły, przypatrując się, jak panowie grają w wista.
W ten sposób powoli i stopniowo lew przerabiał się na wołu. Kiedym go widział
w tureckim szlafroku, w haftowanych paciorkami pantoflach i w czapeczce z
jedwabnym kutasem, nie mogłem wyobrazić sobie, że jest to ten sam Wokulski,
który przed czternastoma laty w piwnicy Machalskiego zawołał:
- Ja...
Kiedy Kochanowski pisał: „Na lwa srogiego bez obrazy siędziesz i na
ogromnym smoku jeździć będziesz” - z pewnością miał na myśli kobietę... To są
ujeżdżacze i pogromcy męskiego rodu!
Tymczasem w piątym roku pożycia pani Małgorzata nagle poczęła się
malować... Zrazu nieznacznie, potem coraz energiczniej i coraz nowymi
środkami... Usłyszawszy zaś o jakimś likworze, który damom w wieku miał
przywracać świeżość i wdzięk młodości, wytarła się nim pewnego wieczora tak
starannie od stóp do głów, że tej samej nocy wezwani na pomoc lekarze już nie
mogli jej odratować. I zmarło biedactwo niespełna we dwie doby na zakażenie
krwi, tyle tylko mając przytomności, aby wezwać rejenta i cały majątek
przekazać swemu Stasiulkowi. Stach i po tym nieszczęściu milczał, ale osowiał
jeszcze bardziej. Mając kilka tysięcy rubli dochodu przestał zajmować się
handlem, zerwał ze znajomymi i zagrzebał się w naukowych książkach.
Nieraz mówiłem mu: wejdź między ludzi, zabaw się, jesteś przecie młody i
możesz drugi raz ożenić się...
Na nic wszystko...
Pewnego dnia (w pół roku po śmierci pani Małgorzaty) widząc, że mi chłopak w
oczach dziadzieje, podsunąłem mu projekt:
- Idź, Stachu, do teatru... Grają dziś Violettę; przecież byliście na niej z
nieboszczką ostatni raz....
Zerwał się z kanapy, na której czytał książkę, i rzekł:
- Wiesz... masz rację... Zobaczę, jak to dziś wygląda...
Poszedł do teatru i... na drugi dzień nie mogłem go poznać: w starcu ocknął się
mój Stach Wokulski: Wyprostował się, oko nabrało blasku, głos siły...
Od tej pory chodził na wszelkie przedstawienia, koncerty i odczyty.
Wkrótce pojechał do Bułgarii, gdzie zdobył swój olbrzymi majątek, a w parę
miesięcy po jego powrocie jedna stara plotkarka (pani Meliton) powiedziała mi,
że Stach jest zakochany...
296
Roześmiałem się z tej gawędy, bo przecież kto się kocha, nie wyjeżdża na
wojnę. Dopiero teraz, niestety! Zaczynam przypuszczać, że baba miała rację...
Chociaż z tym odrodzonym Stachem Wokulskim człowiek nie jest pewny. A
nuż?... O, to śmiałbym się z doktora Szumana, który tak żartuje z polityki!...
ROZDZIAŁ DRUGI:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
Sytuacja polityczna jest tak niepewna, że wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby
około grudnia wybuchła wojna.
Ludziom ciągle się zdaje, że wojna może być tylko na wiosnę; widać
zapomnieli, że wojny: pruska i francuska, rozpoczynały się w lecie. Nie
rozumiem zaś, skąd wyrósł przesąd przeciw kampaniom zimowym?... W zimie
stodoły są pełne, a droga jak mur; tymczasem na wiosnę u chłopa jest
przednówek, a drogi jak ciasto; przejedzie bateria i możesz się w tym miejscu
kąpać. Lecz z drugiej strony - zimowe noce, które ciągną się po kilkanaście
godzin, potrzeba ciepłej odzieży i mieszkań dla wojska, tyfus... Doprawdy,
nieraz dziękuję Bogu, że mnie nie stworzył Moltkem; on musi kręcić głową,
nieborak!...
Austriacy, a raczej Węgrzy już na dobre wleźli do Bośni i Hercegowiny, gdzie
ich bardzo niegościnnie przyjmują. Znalazł się nawet jakiś Hadżi Loja, podobno
znakomity partyzant, który im napędza dużo zgryzot. Szkoda mi węgierskiej
piechoty, ale też i dzisiejsi Węgrzy diabła warci. Kiedy ich w roku dusił
szwarcgelber, krzyczeli: każdy naród ma prawo bronić swojej wolności!... A
dziś co?... Sami pchają się do Bośni, gdzie ich nie wołano, a broniących się
Bośniaków nazywają złodziejami i rozbójnikami.
Dalibóg, coraz mniej rozumiem politykę! I kto wie, czy Stach Wokulski nie ma
racji, że przestał się nią zajmować (jeżeli przestał?...).
Ale co ja rozprawiam o polityce, skoro w moim własnym życiu zaszła ogromna
zmiana. Kto by uwierzył, że już od tygodnia nie zajmuję się sklepem;
tymczasowo, rozumie się, bo inaczej chyba oszalałbym nudów.
Rzecz jest taka. Pisze do mnie Stach z Paryża (prosił mnie o to samo przed
wyjazdem), ażebym się zaopiekował kamienicą, którą kupił od Łęckich. „Nie
miała baba kłopotu!...”, myślę, ale cóż robić?... Zdałem sklep Lisieckiemu i
Szlangbaumowi, a sam - jazda w Aleje Jerozolimskie na zwiady.
Przed wyjściem pytam Klejna, który mieszka w Stachowej kamienicy, aby mi
powiedział, jak tam idzie. Zamiast odpowiedzieć, wziął się za głowę.
- Jest tam jaki rządca? - Jest - mówi Klejn krzywiąc się. - Mieszka na trzecim
piętrze od frontu. - Dosyć!... - mówię - dosyć, panie Klejn!... - (Nie lubię
bowiem słuchać cudzych opinii pierwej, nim zobaczę na własne oczy. Zresztą
Klejn, chłopak młody, łatwo mógłby wpaść w zarozumiałość pomiarkowawszy,
że starsi zapytują go o informacje.)
297
Ha! trudno... Posyłam tedy do odprasowania mój kapelusz, płacę dwa złote, na
wszelki wypadek biorę do kieszeni krócicę i maszeruję gdzieś aż za kościół
Aleksandra.
Patrzę: dom żółty o trzech piętrach, numer ten sam, bal... nawet już na tabliczce
znajduję nazwisko Stanisława Wokulskiego... (Widocznie kazał ją przybić stary
Szlangbaum.)
Wchodzę na podwórko... oj! niedobrze... Pachnie bestia jak apteka. Śmietnik
naładowany do wysokości pierwszego piętra, wszystkimi zaś rynsztokami płyną
mydliny. Dopiero teraz spostrzegłem, że na parterze w dziedzińcu znajduje się
„Pralnia paryska”, z dziewuchami jak dwugarbne wielbłądy. To dodało mi
otuchy.
Wołam tedy: „Stróż!...”” Przez chwilę nie widać nikogo, nareszcie pokazuje się
baba tłusta i tak zasmolona, że nie mogę pojąć, jakim sposobem podobna ilość
brudu mieści się w sąsiedztwie pralni, i do tego paryskiej.
- Gdzie stróż? - pytam dotykając ręką kapelusza.
- A czego to?... - odwarknęła baba.
- Przychodzę w imieniu właściciela domu.
- Stróż siedzi w kozie - mówi baba.
- Za cóż to?
- O ... ciekawy pan!... - wrzasnęła. - Za to, że mu gospodarz pensji nie płaci.
Ładnych rzeczy dowiaduję się na wstępie!