względem mnie nie dotrzymuje umowy, z jakiej racji żąda, abym ja jej
dotrzymywał względem niego. Zresztą co tu gadać, z zasady nie płacę
komornego, i basta: Tym bardziej że obecny właściciel domu nie budował tego
303
domu; nie wypalał cegieł, nie rozrabiał wapna, nie murował, nie narażał się na
skręcenie karku. Przyszedł z pieniędzmi, może ukradzionymi, zapłacił innemu,
który może także okradł kogo, i na tej zasadzie chce mnie zrobić swoim
niewolnikiem. Kpiny ze zdrowego rozsądku!
- Pan Wokulski - rzekłem powstając z krzesła - nie okradł nikogo... Dorobił się
majątku pracą i oszczędnością...
- Daj pan spokój! - przerwał młody człowiek. - Mój ojciec był zdolnym
lekarzem, pracował dniem i nocą, miał niby to dobre zarobki oszczędził...
raptem trzysta rubli na rok! A że wasza kamienica kosztuje dziewięćdziesiąt
tysięcy rubli; więc na kupienie jej za cenę uczciwej pracy mój ojciec musiałby
żyć i zapisywać recepty przez trzysta lat... Nie uwierzę zaś, ażeby ten nowy
właściciel pracował od trzystu lat...
W głowie zaczęło mi krążyć od tych wywodów; młody człowiek zaś mówił
dalej:
- Możecie nas wypędzić, owszem!... Wtedy dopiero przekonacie się, coście
stracili. Wszystkie praczki, wszystkie kucharki z tej kamienicy stracą humor, a
pani Krzeszowska już bez przeszkody zacznie śledzić swoich sąsiadów,
rachować każdego gościa, który przychodzi do nich wizytą, i każde ziarno
kaszy, które sypią do garnka... Owszem, wypędźcie nas!... Wtedy dopiero panna
Leokadia zacznie wyśpiewywać swoje gamy i wokalizy z rana sopranem, a po
południu kontraltem... I diabli wezmą dom, w którym my jedni jako tako
utrzymujemy porządek!
Zabraliśmy się do odejścia.
- Więc pan stanowczo nie zapłaci komornego? - spytałem.
- Ani myślę. - Może choć od października zacznie pan płacić?
- Nie, panie. Niedługo już. będę żył, więc pragnę przeprowadzić choćby jedną
zasadę: jeżeli społeczność chce, ażeby jednostki szanowały umowę względem
niej; niechaj sama wykonywa ją względem jednostek. Jeżeli ja mam komuś
płacić za komorne, niech inni tyle płacą mi za lekcje, żeby mi na komorne
wystarczyło. Rozumie pan?...
- Nie wszystko, panie - odparłem.
- Nic dziwnego - rzekł młody człowiek. - Na starość mózg więdnie i nie jest
zdolny przyjmować nowych prawd...
Ukłoniliśmy się sobie nawzajem i wyszliśmy obaj z rządcą. Młody człowiek
zamknął za nami drzwi, lecz za chwilę wybiegł na schody i zawołał:
- A niechaj komornik przyprowadzi ze sobą dwu stójkowych, bo mnie będą
musieli wynosić z mieszkania...
- Owszem, panie! - odpowiedziałem mu z grzecznym ukłonem, myśląc w głębi
duszy, że nie godzi się jednak wyrzucać takiego oryginała.
Kiedy szczególny młodzieniec ostatecznie cofnął się do pokoju i zamknął drzwi
na klucz dając tym sposobem do zrozumienia, że konferencję z nami uważa za
skończoną, zatrzymałem się w połowie schodów i rzekłem do rządcy:
- Widzę, macie tu kolorowe szyby, co?
304
- O, bardzo kolorowe.
- Ale są zakurzone...
- O, bardzo zakurzone - odparł rządca.
- I myślę - dodałem - że ten młody człowiek pod względem niepłacenia
komornego dotrzyma słowa, co?
- Panie - zawołał rządca - on to nic. On mówi, że nie zapłaci, no i nic płaci; ale
tamci dwaj nic nie mówią i także nie płacą. To są, panie Rzecki, nadzwyczajni
lokatorowie!... Oni jedni nigdy nie robią mi zawodu.
Mimo woli, i nie wiem nawet dlaczego, pokręciłem głową, choć przeczuwam,
że gdybym był właścicielem podobnego domu, kręciłbym głową cały dzień.
- Więc tu nikt nie płaci, a przynajmniej nie płaci regularnie? -zapytałem eks-
obywatela.
- I nie ma się czemu dziwić - odparł pan Wirski. - W domu, z którego od tylu lat
komorne pobierają wierzyciele, najuczciwszy lokator musi się znarowić.
Pomimo to mamy kilku bardzo punktualnych, na przykład baronowa
Krzeszowska...
- Co?!... - zawołałem. - Ach, prawda, że baronowa tu mieszka...Chciała nawet
kupić ten dom...
- I kupi go - szepnął rządca - tylko, panowie, trzymajcie się ostro!... Kupi go,
choćby miała oddać cały swój majątek... A niemały to majątek, choć pan baron
mocno go nadszarpnął... Wciąż stałem na połowie schodów, pod oknem z
żółtymi, czerwonymi i niebieskimi szybami. Wciąż stałem zapatrzony we
wspomnienie pani baronowej, którą widziałem zaledwie kilka razy w życiu i
zawsze przedstawiała mi się jako osoba bardzo ekscentryczna. Umie być
pobożną i zawziętą, pokorną i ordynaryjną...
- Cóż to za kobieta, panie Wirski? - spytałem. - To niezwykła kobieta, panie...
- Jak wszystkie histeryczki - mruknął eks-obywatel. - Straciła córeczkę, mąż ją
porzucił... Same awantury!...
- Pójdziemy do niej, panie - rzekłem schodząc na drugie piętro. Czułem w sobie
takie męstwo, że baronowa nie tylko nic trwożyła mnie, lecz prawie pociągała.
Ale kiedy stanęliśmy pode drzwiami i rządca zadzwonił, doznałem kurczu w
łydkach. Nie mogłem ruszyć się z miejsca i tylko dlatego nie uciekłem. W
jednej chwili opuściła mnie odwaga, przypomniałem sobie sceny z licytacji...
Obrócił się klucz w zamku, stuknęła zasuwka i w uchylonych drzwiach ukazała
się twarz niestarej jeszcze dziewczyny, ubranej w biały czepeczek.
- A kto to? - spytała dziewczyna.
- Ja, rządca.
- Czego pan chce?
- Przychodzę z pełnomocnikiem właściciela.
- A ten pan czego chce?
- Ten pan jest właśnie pełnomocnikiem
- Więc jak mam powiedzieć?...
305
- Powiedz pani - odparł już zirytowany rządca - że przychodzimy pogadać o
lokalu...
- Aha!
Zamknęła drzwi i odeszła. Upłynęło ze dwie albo trzy minuty, zanim wróciła na
powrót i po otworzeniu wielu zamków wprowadziła nas do pustego salonu.
Dziwny był widok tego salonu. Meble okryte ciemnopopielatymi pokrowcami,
to samo fortepian, to samo pająk zawieszony u sufitu; nawet stojące w kątach
kolumny z posążkami miały także popielate koszule. W ogóle robił on wrażenie
pokoju, którego właściciel wyjechał zostawiwszy tylko służbę bardzo dbałą o
porządek domu.
Za drzwiami było słychać rozmowę na głos kobiecy i męski. Kobiecy należał do
baronowej; męski znałem dobrze, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czyj jest.
- Przysięgłabym - mówiła baronowa - że utrzymuje z nią stosunki. Onegdaj
przysłał jej przez posłańca bukiet...
- Hum!... Hum!... - wtrącił głos męski.
- Bukiet, który ta obrzydliwa kokietka, dla oszukania mnie, kazała natychmiast
wyrzucić za okno...
- Przecież baron na wsi... tak daleko od Warszawy... - odparł mężczyzna.
- Ale ma tu przyjaciół - zawołała baronowa. - I gdybym nie znała pana,
przypuszczałbym, że pośredniczysz mu w tych bezeceństwach.
- Ależ, pani!... - zaprotestował głos męski. I w tej samej chwili rozległy się dwa
pocałunki, sądzę, że w rękę.
- No, no, panie Maruszewicz, bez czułości!... Znam ja was. Obsypujecie
pieszczotami kobietę, dopóki wam nie zaufa, a potem trwonicie jej majątek i
żądacie rozwodu...
„Więc to Maruszewicz - pomyślałem. - Ładna para...”
- Ja jestem zupełnie inny - odparł ciszej męski głos za drzwiami i znowu
rozległy się dwa pocałunki, z pewnością w rękę.
Spojrzałem na eks-obywatela. Podniósł oczy do sufitu, a ramiona prawie do
wysokości uszu.
- Frant!... - szepnął wskazując na drzwi.
- Znasz go pan?...
- Bah!...
- Więc - mówiła baronowa w drugim pokoju - niechże pan zaniesie do Św.
Krzyża te dziewięć rubli na trzy wotywy, na intencję, ażeby Bóg go upamiętał...
Nie - dodała po chwili nieco zmienionym głosem. - Niech będzie jedna wotywa