Выбрать главу

- Patrzaj - mówi Suzin - to ulica Lafayette, a ot bulwar Magenta. Jedziem wciąż

Lafayettem aż do hotelu przy Operze. Powiadam tobie, cud, nie miasto! No, a

jak zobaczysz Elizejskie Pola, a potem między Sekwaną i Rivoli... Eh! ja tobie

mówię, cud, nie miasto... Kobiety tylko trochę zanadto wypychają się. Ale tu

inszy smak... Na wszelki sposób cieszę się, żeś przyjechał; pięćdziesiąt albo i

więcej tysięcy rubli to nie nic... Ot, widzisz, Opera, a ot bulwar Kapucyński, a

ot, nasza chata...

Wokulski spostrzega ogromny pięciopiętrowy gmach, formy klinowatej, na

wysokości drugiego piętra otoczony żelazną balustradą, przy szerokiej ulicy

wysadzonej niezbyt starymi drzewami, pełnej omnibusów, powozów, ludzi

konnych i pieszych. Ruch jest tak wielki, jak gdyby co najmniej połowa

Warszawy biegła na zobaczenie jakiegoś wypadku; ulica jest tak gładka jak

posadzka. Widzi, że jest w samym środku Paryża, lecz nie doznaje ani

wzruszenia, ani ciekawości. Nic go nie obchodzi.

Powóz wjeżdża we wspaniałą bramę, lokaj otwiera drzwiczki, wysiadają. Suzin

bierze Wokulskiego pod rękę i prowadzi do małego pokoiku, który po chwili

zaczyna wznosić się w górę.

- A ot winda - mówi Suzin. - Ja mam tu dwa mieszkania. Jedno na pierwszym

piętrze za sto franków dziennie, drugie na trzecim za dziesięć franków. I dla

ciebie wziąłem za dziesięć franków. Trudna racja -wystawa!...

Wychodzą z windy na korytarz i po chwili znajdują się w eleganckim saloniku,

który posiada mahoniowe meble, szerokie łóżko pod baldachimem i szafę

mającą zamiast drzwi ogromne lustro.

- Siadaj, Stanisławie Piotrowiczu. Chcesz jeść czy pić, tu czy w sali? No,

pięćdziesiąt tysięcy twoje... Bardzom kontent...

- Powiedz mi - po raz pierwszy odezwał się Wokulski - za cóż to ja mam dostać

pięćdziesiąt tysięcy?...

- Może i więcej.

-Dobrze, ale za co?

Suzin rzuca się na fotel, opiera ręce na brzuchu i wybucha śmiechem.

- Ot, za to samo, że się pytasz!... Inny nie pyta, za co weźmie pieniądze, tylko

dawaj... A ty jeden chcesz wiedzieć, za co zarobisz takie pieniądze. Ach, ty

gołąbku!...

- To nie jest odpowiedź.

318

- Zaraz ja tobie odpowiem - mówi Suzin. - Najpierw za to, żeś ty mnie jeszcze w

Irkucku przez cztery lata rozumu uczył. Żeby nie ty, ja nie byłbym ten Suzin co.

dziś. No, a ja, Stanisławie Piotrowiczu, ja nie wasz człowiek: za dobro daję

dobro...

- I to nie odpowiedź - wtrącił Wokulski.

Suzin wzruszył ramionami.

- Już ty w tej izbie nie chciej ode mnie objaśnienia; a tam na dole sam

zrozumiesz. Może być, kupię trochę galanterii paryskich, a może być,

kilkanaście statków kupieckich. Ja po francusku ani w ząb i po niemiecku też,

więc trzeba mi człowieka takiego jak ty...

- Nie znam się na statkach.

- Bądź spokojny. Znajdziem tu inżynierów kolejowych i morskich, i

wojskowych... Mnie nie o nich chodzi, ale o człowieka, który by gadał za mnie -

dla mnie. Zresztą, mówię tobie, jak zejdziemy tam na dół, miej ty dwie pary

oczów i dwie pary uszów, ale jak wyjdziemy stamtąd, nie miej ty nawet

pamięci. Ty to potrafisz, Stanisławie Piotrowiczu, a o resztę nie pytaj się. Ja

zarobię dziesięć procent, tobie dam dziesięć procent od mego zarobku i sprawa

skończona. A na co to, dla kogo i przeciw komu - nie pytaj.

Wokulski milczał.

- O czwartej przyjdą do mnie fabrykanci amerykańscy i francuscy. Możesz

zejść? - spytał Suzin.

- Dobrze.

- A teraz przejedziesz się po mieście?

- Nie. Teraz pójdę spać.

- No, to i dobrze. Chodźże do twego mieszkania.

Opuścili numer Suzina i o kilkanaście kroków dalej weszli do podobnego

zupełnie saloniku: Wokulski rzucił się na łóżko, Suzin wyszedł na palcach i

zamknął drzwi.

Po odejściu Suzina Wokulski przymknął oczy i usiłował zasnąć. Może nie tyle

zasnąć, ile odpędzić od siebie jakąś myśl natrętną, przed którą uciekł z

Warszawy. Przez pewien czas zdawało mu się, że jej niema, że została tam i że

dopiero szuka go stroskana, tułając się od Krakowskiego Przedmieścia do Alei

Ujazdowskiej.

„Gdzie on jest?... gdzie on jest?...” - szeptało widmo.

„A jeżeli poleci za mną?... - spytał samego siebie Wokulski. - No, już chyba tu

mnie nie znajdzie w tak wielkim mieście, w takim ogromnym hotelu...”

„A może mnie już szuka?...” - pomyślał.

Zamknął oczy jeszcze mocniej i począł huśtać się na materacu; który wydał mu

się nadzwyczajnie szerokim i wyjątkowo sprężystym. Był pogrążony w dwu

szmerach. Za drzwiami, na hotelowym korytarzu, ludzie rozmawiali i biegali,

jakby w tej chwili stało się coś; za oknem, na ulicy, rozlegał się nieokreślony

hałas, na który składają się turkoty licznych wozów, dźwięki dzwonów, głosy

ludzkie, trąbki, wystrzały i Bóg nie wie co, a wszystko przytłumione i odległe.

319

Potem przywidziało mu się, że jakiś cień zagląda do jego okna, a później, że po

długim korytarzu ktoś chodzi ode drzwi do drzwi, puka i pyta:

„Czy nie ma go tu?...”

Istotnie ktoś chodził, pukał i nawet zapukał do jego drzwi; lecz nie odebrawszy

odpowiedzi poszedł dalej.

„Nie znajdzie mnie!... nie znajdzie...” - myślał Wokulski.

Wtem otworzył oczy i włosy powstały mu na głowie. Naprzeciw siebie zobaczył

taki sam pokój jak jego, takie samo łóżko z baldachimem, a na nim... siebie!...

Było to jedno z najsilniejszych wstrząśnień, jakich doznał w życiu,

sprawdziwszy własnymi oczyma, że tu, gdzie uważał się za zupełnie samotnego,

towarzyszy mu nieodstępny świadek... on sam!...

„Co za oryginalne szpiegowanie... - mruknął. - Głupie te szafy z lustrami.”

Zerwał się z łóżka, jego sobowtór zerwał się równie szybko. Pobiegł do okna -

tamten także. Otworzył gorączkowo walizkę, ażeby przebrać się, i tamten

również zaczął przebierać się, widocznie z zamiarem wyjścia na miasto.

Wokulski czuł, że musi uciec z tego pokoju. Widmo, przed którym wyjechał z

Warszawy, było już tu i stało za progiem.

Umył się, włożył czystą bieliznę, przebrał się. Było ledwie wpół do pierwszej.

„Trzy i pół godziny - pomyślał. - Coś trzeba z nimi zrobić...”

Ledwie otworzył drzwi, już znalazł się służący z frazesem:

- Monsieur?...

Wokulski kazał zaprowadzić się do schodów, dał służącemu franka i zbiegł z

trzeciego piętra na dół, jak człowiek, którego ścigają.

Wyszedł przed bramę i zatrzymał się na chodniku. Ulica szeroka, wysadzona

drzewami. W jednej chwili przelatuje około niego ze sześć powozów i żółty

omnibus, naładowany podróżnymi wewnątrz i na dachu. Na prawo, gdzieś

bardzo daleko, widać plac, na lewo - pod hotelem - niedużą markizę, a pod nią

gromadę mężczyzn i kobiet, którzy siedzą przy okrągłych stoliczkach, prawie na

chodniku, i piją kawę. Panowie są jak wydekoltowani, mają w dziurkach od

guzików kwiaty lub wstążeczki i zakładają nogi na kolana akurat tak wysoko,

jak przystoi w sąsiedztwie pięciopiętrowych domów; kobiety szczupłe, małe,

śniade, z ognistymi spojrzeniami, lecz skromnie ubrane.

Wokulski idzie w lewo i za węgłem tego samego hotelu, w tymże samym

hotelu, widzi drugą markizę i drugą gromadę ludzi, pijących coś obok chodnika.

Tu siedzi ze sto osób, jeżeli nie więcej; panowie mają miny impertynentów,

damy są ożywione, przyjacielskie i pełne prostoty. Powozy jedno - i dwukonne

toczą się w dalszym ciągu, gromady pieszych pędzą co chwilę w jedną i drugą

stronę, przesuwa się żółty i zielony omnibus, tym zaś przecinają drogę

omnibusy brunatne, wszystkie napełnione wewnątrz, wszystkie obładowane

podróżnymi na dachach. Wokulski znajduje się na środku placu, z którego

rozchodzi się siedem ulic. Liczy raz i drugi - siedem ulic... Gdzie iść? Chyba w