Выбрать главу

myśli.

Wtem na skręcie wymija go młoda kobieta, której wzrost i ruchy robią na

Wokulskim silne wrażenie.

„Ona?... Nie... Naprzód, ona została w Warszawie, a po wtóre - spotykam już

drugą taką... Złudzenia...”

Ale siły opuszczają go, a nawet pamięć. Stoi na przecięciu się dwu ulic

wysadzonych drzewami i absolutnie nie wie, skąd przyszedł. Ogarnia go strach

paniczny, znany ludziom, którzy zbłądzili w lesie; szczęściem, nadjeżdża

jednokonka, której furman uśmiecha się do niego w sposób bardzo przyjacielski.

- Grand Hôtel - mówi Wokulski siadając.

Dorożkarz dotyka ręką kapelusza i woła:

- Naprzód, Lizetka... Ten szlachetny cudzoziemiec postawi ci za fatygę kwartę

piwa.

Następnie, odwróciwszy się bokiem do Wokulskiego, mówi:

- Jedno z dwojga, obywatelu: albo dopiero dziś przyjechaliście, albo jesteście po

dobrym śniadaniu...

- Dziś przyjechałem - odpowiada Wokulski, uspokojony widokiem jego pełnej,

czerwonej twarzy bez zarostu.

- I piliście trochę, to zaraz widać - wtrąca dorożkarz. - A taksę znacie?..

323

- Wszystko jedno.

- Naprzód, Lizetka!... Bardzo podobał mi się ten cudzoziemiec i myślę, że tylko

tacy powinni pokazywać się na naszej wystawie. Czy aby jesteście pewni,

obywatelu, że mamy jechać do Grand Hôtel?... - zwraca się do Wokulskiego.

- Najzupełniej.

- Naprzód, Lizetkal Ten cudzoziemiec zaczyna mi imponować. - Czy nie

jesteście, obywatelu, z Berlina?...

- Nie.

Dorożkarz przypatruje mu się chwilę, wreszcie mówi:

- Tym lepiej dla was. Nie mam wprawdzie pretensji do Prusaków, choć zabrali

nam Alzację i spory kawał Lotaryngii, ale zawsze nie lubię mieć Niemca za

kołnierzem. Skądże jesteście, obywatelu?

- Z Warszawy.

- Ah, ca... Piękny kraj... bogaty kraj... Naprzód, Lizetka!... Więc pan jesteś

Polak?... Znam Polaków!... Oto plac Opery, obywatelu, a oto Grand Hôtel...

Wokulski rzucił trzy franki dorożkarzowi, pędem wbiegł do bramy, a z niej na

trzecie piętro. Ledwie stanął przed swoim numerem, już ukazał się uśmiechnięty

służący i oddał mu bilet Suzina i pakiet listów.

- Dużo interesantów... dużo interesantek! - rzekł służący patrząc na niego

figlarnie.

- Gdzież oni?

- Są w salonie przyjęć, są w czytelni, są w sali jadalnej... Pan Jumart

niecierpliwi się...

- Któż jest pan Jumart? - spytał Wokulski. - Marszałek dworu pańskiego i pana

Siuzę... Bardzo zdolny człowiek i duże mógłby panu oddać usługi, gdyby był

pewny tak... z tysiąc franków gratyfikacji... - mówił wciąż figlarnie służący.

- Gdzież on jest?

- Na pierwszym piętrze, w pańskim salonie przyjęć. Pan Jumart jest bardzo

zdolny człowiek, ale i ja może przydałbym się waszej ekscelencji, jakkolwiek

nazywam się Miler. Naprawdę jednak jestem Alzatczyk i na honor, zamiast brać

od pana, jeszcze płaciłbym dziesięć franków dziennie, byleśmy raz skończyli z

Prusakami.

Wokulski wszedł do numeru.

- Nade wszystko niech panowie strzegą się tej baronowej... która już czeka w

czytelni, a ma niby to przyjść dopiero o trzeciej... Przysięgnę, to Niemka...

Jestem przecie Alzatczyk!... Ostatnie zdania Miler wypowiedział zniżonym

głosem i cofnął się na korytarz.

Wokulski otworzył bilet Suzina i czytał: „Sesja dopiero o ósmej - pisał Suzin -

masz czasu dosyć, więc załatw się z tymi interesantami, a nade wszystko z

babami. Ja już, dalibóg, za stary, żeby im wszystkim dogodzić.”

Wokulski zaczął przeglądać listy. Po większej części były to reklamy kupców,

fryzjerów, dentystów, prośby o wsparcie, propozycje wyjawienia jakichś

tajemnic, jedna odezwa od Armii Zbawienia.

324

Z całego mnóstwa tych korespondencyj uderzyła Wokulskiego następna:

„Osoba młoda, elegancka i przystojna pragnie zwiedzać z panem Paryż na

wspólny koszt. Odpowiedź złożyć u szwajcara hotelu.”

„Oryginalne miasto!” - mruknął Wokulski.

Drugi, jeszcze ciekawszy list pochodził od owej baronowej... która od trzeciej

miała czekać na schadzkę w czytelni.

„To jeszcze pół godziny...”

Zadzwonił i kazał przynieść do numeru śniadanie. W kilka minut podano mu

szynkę, jaja, befsztyk, jakąś nieznaną rybę, kilka butelek rozmaitych trunków i

maszynkę kawy czarnej. Jadł z wilczym ąpetytem, pił nie gorzej, wreszcie kazał

Milerowi zaprowadzić się do owej sali przyjęć.

Służący wyszedł z nim na korytarz, dotknął dzwonka, coś powiedział przez tubę

i wprowadził Wokulskiego do windy. W minutę później Wokulski był na

pierwszym piętrze, a gdy opuszczał windę, zastąpił mu drogę jakiś

dystyngowany pan, z niedużymi wąsami, we fraku i białym krawacie.

- Jumart... - odezwał się ten pan z ukłonem.

Poszli kilkanaście kroków korytarzem i Jumart otworzył drzwi wspaniałego

salonu. Wokulski o mało nie cofnął się zobaczywszy złocone meble, olbrzymie

lustra i ściany ozdobione płaskorzeźbami. Na środku stał duży stół pokryty

kosztownym obrusem i przywalony stosem papierów.

- Mogę wprowadzić interesantów? - spytał Jumart. - Ci nie są, zdaje mi się,

niebezpieczni. Tylko na baronowę... ośmielę się zwrócić uwagę... Czeka w

czytelni.

Ukłonił się i wyszedł z powagą do innego salonu, który zdawał się być

poczekalnią.

„Czy ja, do licha, nie wpadłem w jaką awanturę?” - pomyślał Wokulski.

Ledwie Wokulski usiadł na fotelu i zaczął przeglądać papiery, wszedł lokaj w

błękitnym fraku ozdobionym złotymi haftami i podał mu bilet na tacy. Na

bilecie był napis: „Pułkownik”, i jakieś nic nie mówiące nazwisko.

- Prosić. Po chwili ukazał się mężczyzna pięknego wzrostu, z siwą hiszpanką,

takimiż wąsami i czerwoną wstążeczką przy klapie surduta:

- Wiem, że mało ma pan czasu - odezwał się gość, lekko kłaniając się. - Mój

interes jest krótki. Paryż - miasto wspaniałe pod każdym względem: czy chodzi

o zabawę, czy o naukę ; ale potrzebuje wytrawnego przewodnika. Ponieważ

znam wszystkie muzea, galerie, teatry, kluby, monumenta, instytucje rządowe i

prywatne, słowem wszystko...więc jeżeli pan życzy sobie...

- Niech pan raczy zostawić swój adres - odpowiedział Wokulski.

- Władam czterema językami, mam znajomości w świecie artystycznym,

literackim, naukowym i przemysłowym...

- W tej chwili nie mogę panu dać odpowiedzi - przerwał Wokulski

- Mam zgłosić się czy czekać na pańskie wezwanie? - spytał gość

- Tak, odpowiem panu listownie.

- Polecam się pamięci - odparł gość. Wstał z krzesła i ukłoniwszy się wyszedł.

325

Lokaj przyniósł drugi bilet i niebawem ukazał się drugi gość. Był to człowiek

pulchny i rumiany i wyglądał na właściciela sklepu bławatnego. Kłaniał się na

całej przestrzeni ode drzwi do stołu.

- Co pan każe? - spytał Wokulski.

- Jak to, nie odgadł pan przeczytawszy nazwisko Escabeau?..Hannibal

Escabeau?... - zdziwił się przybyły. - Karabin Escabeau daje siedemnaście

strzałów na minutę; ten zaś, który będę miał honor zaprezentować panu,

wyrzuca trzydzieści kul...

Wokulski miał tak zdziwioną minę, że Hannibal Escabeau sam począł się

dziwić.

- Sądzę, że nie omyliłem się? - spytał gość.

- Omylił się pan - odparł Wokulski. - Jestem kupcem galanteryjnym i karabiny

nic mnie nie obchodzą.

- Mówiono mi jednak... poufnie... - rzekł z naciskiem Escabeau - że panowie...

- Źle pana poinformowano.

- Ach, w takim razie przepraszam... To może być pod innym numerem... -

mówił gość cofając się i kłaniając.

Nowy występ błękitnego fraka i białych spodni i nowy gość; tym razem mały,

szczupły, czarny, z niespokojnym wejrzeniem. Ten prawie przybiegł do stołu,