Выбрать главу

W sali było mu ciasno, więc wybiegł przed hotel utopić się w ulicznym gwarze.

„Pierwej szedłem na lewo - myślał - teraz pójdę w prawo...”

Wędrówka na oślep w niezmiernym mieście była jedyną rzeczą mającą dla

niego jakiś gorzki powab.

„Gdybym między tymi tłumami mógł zgubić samego siebie...”-szepnął.

Skręcił tedy na prawo. Wyminął nieduży plac i wszedł na bardzo duży, obficie

zasadzony drzewami. Na środku jego stał gmach prostokątny, otoczony

kolumnami jak grecka świątynia; wielkie drzwi śpiżowe, okryte płaskorzeźbą,

na szczycie frontonu również płaskorzeźba przed-stawiająca, zdaje się, sąd

ostateczny.

Wkoło obszedł gmach myśląc o Warszawie. Z jakim trudem dźwigają się

tamtejsze budowle nieduże, nietrwałe i płaskie, gdy tu siła ludzka, jakby dla

rozrywki, wznosi olbrzymy i tak dalece jest niewyczerpana pracą, że jeszcze

zalewa je ozdobami.

Naprzeciw zobaczył niedługą ulicę, a za nią ogromny plac, na którym majaczyła

wysmukła kolumna. Poszedł w tamtą stronę. Im bardziej zbliżał się, tym wyżej

rosła kolumna i plac się rozszerzał. Przed i za kolumną biły duże wodotryski; na

prawo i na lewo ciągnęły się już żółknące kępy drzew jak ogrody; w głębi widać

było rzekę, nad którą co chwilę rozsnuwał się dym szybko przelatującego

parostatku.

Na placu kręciło się niewiele stosunkowo powozów; natomiast było dużo dzieci

z matkami i bonami. Krążyli wojskowi różnej broni i gdzieś grała orkiestra.

Wokulski zbliżył się do obelisku i ogarnęło go zdumienie. Znajdował się na

środku obszaru mającego ze dwie wiorsty długości i z półszerokości. Za sobą

miał ogród, przed sobą bardzo długą aleję. Po obu jej stronach ciągnęły się

skwery i pałace, a daleko, na wzgórzu, wznosiła się ogromna brama. Wokulski

czuł; że w tym miejscu może mu zabraknąć przymiotników i stopni

najwyższych.

329

- To jest plac Zgody, to obelisk z Luxor (oryginalny, panie!), za nami Ogród

Tuileryjski, przed nami Pola Elizejskie, a tam, na końcu...Łuk Gwiazdy...

Wokulski obejrzał się: przy nim kręcił się jakiś pan w ciemnych okularach i

nieco podartych rękawiczkach.

- Możemy tam podejść... Boski spacer!... Czy widzisz pan ten ruch... - mówił

nieznajomy. Nagle umilkł, szybko odszedł i zniknął między dwoma

przejeżdżającymi powozami. Natomiast zbliżył się jakiś wojskowy w krótkiej

pelerynie, z kapturem na plecach. Wojskowy chwilę przypatrzył się

Wokulskiemu i rzekł z uśmiechem:

- Pan cudzoziemiec?... Niech pan będzie ostrożny ze znajomościami w Paryżu.

Wokulski machinalnie dotknął bocznej kieszeni surduta i już nie znalazł tam

srebrnej papierośnicy. Zarumienił się, podziękował wojskowemu w pelerynie,

lecz nie przyznał się do straty. Przyszły mu na myśl definicje Jumarta i

powiedział sobie, że już zna źródło dochodów pana w podartych rękawiczkach,

choć nie wie jeszcze o jego wydatkach.

„Jumart ma rację - szepnął. - Złodzieje są mniej niepewni od ludzi, którzy nie

wiadomo skąd czerpią dochody...”

I przypomniał sobie, że w Warszawie jest bardzo wielu takich. „Może dlatego

nie ma tam gmachów i łuków triumfalnych...”

Szedł Polami Elizejskimi i odurzał się ruchem nieskończonych sznurów karet i

powozów, między którymi przesuwali się jeźdźcy i amazonki. Szedł odpędzając

od siebie posępne myśli, które krążyły nad nim jak stada nietoperzów. Szedł i

lękał się spojrzeć za siebie; zdawało mu się, że na tej drodze, kipiącej

przepychem i weselem, on sam jest jak zdeptany robak, który wlecze za sobą

wnętrzności.

Dotarł do Łuku Gwiazdy i powoli zawrócił się z powrotem. Gdy znowu dosięgał

placu Zgody, zobaczył, poza Tuileryjskim Ogrodem, ogromną czarną kulę, która

szybko szła w górę, zatrzymała się pewien czas i powoli opadła na dół.

„Ach, to tu jest balon Giffarda? - pomyślał. - Szkoda, że nie mam dziś czasu!...”

Z placu skręcił w jakąś ulicę, gdzie na prawo ciągnął się ogród oddzielony

żelaznymi sztachetami i słupami, na których stały wazony, a na lewo - szereg

kamienic z pólokrągłymi dachami, z lasem kominów i kominków, z nie

kończącymi się balustradami... Szedł powoli i z trwoga myślał, że ledwie po

ośmiogodzinnym pobycie Paryż zaczyna go nudzić...

„Bah! - szepnął. - A wystawa, a muzea, a balon?.. „

Idąc wciąż ulicą Rivoli, około siódmej dotarł do placu, na którym wznosiła się,

samotna jak palec, wieża gotycka, otoczona drzewami i niskim płotem z prętów

żelaznych. Stąd znowu rozbiegało się kilka ulic ; Wokulski uczuł znużenie,

kiwnął na fiakra i po upływie pół godziny znalazł się w hotelu spotkawszy po

drodze znajomą już bramę St. Denis.

Sesja z fabrykantami okrętów i odnośnymi inżynierami przeciągnęła się do

północy, przy udziale bardzo wielu butelek szampana. Wokulski, który musiał

wyręczać w rozmowie Suzina i robił dużo notatek, dopiero przy tej pracy

330

uspokoił się zupełnie. Rześko pobiegł do swojego numeru i zamiast dręczyć się

lustrem, wziął do poduszki plan Paryża umieszczony w Przewodniku.

„Bagatela! - mruknął. - Około stu wiorst kwadratowych powierzchni, dwa

miliony mieszkańców, kilka tysięcy ulic i kilkanaście tysięcy powozów

publicznych...”

Potem przejrzał długi spis najznakomitszych budowli paryskich i ze wstydem

pomyślał, że chyba nigdy nie zorientuje się w tym mieście.

„Wystawa... Nôtre-Dame... Hale Centralne... Plac Bastylii... Magdalena...

Ścieki... No, dajcie mi spokój!” - mówił.

Zgasił świecę. Na ulicy było cicho; przez okno napływał szary blask świateł

odbitych chyba od obłoków. Ale Wokulskiemu szumiało i dzwoniło w uszach, a

przed oczyma ukazywały mu się to ulice gładkie jak posadzka, to drzewa

otoczone żelaznymi koszykami, to gmachy budowane z ciosowego kamienia, to

znowu ciżba ludzi i powozów wychodzących nie wiadomo skąd i biegnących

nie wiadomo dokąd. Przypatrując się tym pierzchliwym widziadłom usypiał i

myślał, że jednak ten pierwszy dzień w Paryżu upamiętni mu się na całe życie.

Potem marzyło mu się, że to morze domów i las posągów, i nieskończone

szeregi drzew zwalają się na niego i że on sam już śpi w niezmiernym grobowcu

samotny, cichy, prawie szczęśliwy. Śpi, o niczym nie myśli, o nikim nie

pamięta, i tak przespałby wieki, gdyby, ach! nie ta kropla żalu, która leży w nim

czy obok niego, tak mała, że jej nie dojrzy ludzkie oko, a tak gorzka, że

mogłaby cały świat zatruć.

Od dnia, w którym po raz pierwszy skąpał się w Paryżu, zaczęło się dla

Wokulskiego życie prawie mistyczne. Poza obrębem kilku godzin, które

poświęcał naradom Suzina z budowniczymi okrętów, Wokulski był zupełnie

swobodny i używał tego czasu na najnieporządniejsze zwiedzanie miasta.

Wybierał jakąś miejscowość według alfabetu w Przewodnikui nawet nie patrząc

na plan jechał tam otwartym powozem. Wdrapywał się na schody, obchodził

gmachy, przebiegał sale, zatrzymywał się przed ciekawszymi okazami i tym

samym fiakrem, wynajętym na cały dzień, przenosił się do innej miejscowości,

znowu według alfabetu. A ponieważ największym niebezpieczeństwem, jakiego

lękał się, był brak zajęcia, więc wieczorami oglądał plan miasta, wykreślał już

obejrzane punkta i robił notatki.

Niekiedy w wycieczkach towarzyszył mu Jumart i prowadził go do miejsc, o

których nie wspominają przewodniki: do składów kupieckich, do warsztatów

fabrycznych, do mieszkań rękodzielników, do kwater studenckich, do kawiarni i

restauracyj na ulicach czwartego rzędu. I tu dopiero Wokulski poznawał

właściwe życie Paryża.

W ciągu tych wędrówek wchodził na wieże: St. Jacques, Nôtre-Dame i