Выбрать главу

Panteonu, wjeżdżał windą na Trocadero, zstępował do ścieków paryskich i do

ozdobionych trupimi głowami katakumb, zwiedzał wystawę powszechną,

Louvre i Cluny, Lasek Buloński i cmentarze, kawiarnie de la Rotonde, du Grand

Balcon i fontanny, szkoły i szpitale, Sorbonę i salę fechtunku, hale i

331

konserwatorium muzyczne, bydłobójnie i teatry, giełdę, Kolumnę Lipcową i

wnętrza świątyń. Wszystkie te widoki tworzyły dokoła niego chaos, któremu

odpowiadał chaos panujący we własnej duszy.

Nieraz przebiegając myślą oglądane przedmioty: od pałacu wystawy, mającego

dwie wiorsty w obwodzie, do perły w koronie Burbonów, niewiększej od ziarna

grochu, pytał: czego ja chcę.?... I okazywało się, że nie chciał niczego. Nic nie

przykuwało jego uwagi, nie przyśpieszało bicia serca, nie pobudzało go do

czynów. Gdyby za cenę pieszej podróży od cmentarza Montmartre do cmentarza

Montparnasse ofiarowano mu cały Paryż pod warunkiem, żeby go to zajęło i

rozgrzało, nie przeszedłby tych pięciu wiorst. Przechodził zaś ich dziesiątki

dziennie dlatego tylko, ażeby zagłuszyć wspomnienia.

Nieraz zdawało mu się, że jest istotą, która dziwnym zbiegiem wypadków

urodziła się przed kilkoma dniami tu, na bruku paryskim, i że wszystko, co mu

przychodziło na pamięć, jest złudzeniem, jakimś snem przedbytowym, który

nigdy nie istniał w rzeczywistości. Wówczas mówił sobie, że jest zupełnie

szczęśliwy, jeździł z jednego końca Paryża na drugi i jak szaleniec garściami

rozrzucał luidory.

„Wszystko jedno!” - mruczał.

Ach, gdyby tylko nie ta kropla żalu, tak mała, a tak gorzka!

Czasami na tle szarych dni, w których zdawało mu się, że na jego głowę wali się

cały świat pałaców, fontann, rzeźb, obrazów i machin, trafiał się wypadek, który

przypominał mu, że on nie jest złudzeniem, ale rzeczywistym człowiekiem,

chorym na raka w duszy.

Był raz w teatrze „Varietes” na ul. Montmartre, o paręset kroków od swego

hotelu. Miano grać trzy wesołe sztuczki, między nimi jedną operetkę. Poszedł

tam, ażeby odurzyć się błazeństwem, i prawie natychmiast po podniesieniu

kurtyny usłyszał na scenie frazes wypowie-dziany płaczliwym głosem:

„Kochanek wszystko wybaczy kochance, wyjąwszy drugiego kochanka...” -

Niekiedy trzeba wybaczyć trzech albo i czterech!... - odezwał się ze śmiechem

siedzący obok niego Francuz.

Wokulski uczuł brak powietrza, zdawało mu się, że ziemia rozstępuje się pod

nim i sufit upada na niego. Nie mógł wytrzymać w teatrze; wstał z krzesła, na

nieszczęście położonego gdzieś we środku teatru, i oblany zimnym potem,

depcząc po nogach sąsiadów, uciekł z przedstawienia. Biegł w stronę hotelu i

wpadł do pierwszej narożnej kawiarni. O co go pytano, co odpowiedział, nic

pamięta. Wiedział tylko, że podano mu kawę i karafkę koniaku, naznaczoną

kreskami, które odpowiadały objętości kieliszka.

Wokulski pił i myślał;

„Starski to jest ten drugi kochanek, Ochocki trzeci... A Rossi?...Rossi, któremu

ja urządzałem klakę i znosiłem mu do teatru prezenta...Czymże on był?... Głupi

człowieku, ależ to jest Mesalina, jeżeli nie ciałem, to duchem... I ja, ja mam

szaleć dla niej?... Ja!...”

332

Czuł, że oburzenie uspokaja go; gdy przyszło do rachunku, przekonał się, że...

karafka była pusta...

„A jednakże ten koniak uspakaja...” - pomyślał.

Odtąd, ile razy przypomniała mu się Warszawa albo ile razy spotkał kobietę

mającą coś szczególnego w ruchach, w ubiorze czy fizjognomii, wpadał do

kawiarni i wypijał karafkę koniaku. Tylko wówczas śmiało przypominał sobie

pannę Izabelę i dziwił się, że taki jak on człowiek mógł kochać taką jak ona

kobietę.

„Przecież chyba zasługuję na to - myślał - ażebym był pierwszymi ostatnim...”

Karafka koniaku wypróżniała się, a on opierał głowę na rękach i drzemał, ku

wielkiej uciesze garsonów i gości.

I znowu po całych dniach zwiedzał wystawę, muzea, studnie artezyjskie, szkoły

i teatry nie dlatego, ażeby coś poznać, ale żeby zagłuszyć wspomnienia.

Powoli, na tle głuchych, nieokreślonych cierpień, poczęło się w nim rodzić

pytanie: czy istnieje jaki porządek w budowie Paryża? Czy jest przedmiot, z

którym można by go porównać, i ład, pod który dałoby się go podciągnąć?

Widziany z Panteonu i z Trocadero, Paryż przedstawiał się jednakowo: było to

morze domów, przecięte tysiącem ulic, nierówne dachy wyglądały jak fale,

kominy jak odpryski, a wieże i kolumny jak większe fale.

„Chaos! - mówił Wokulski. - Zresztą nie może być inaczej tam, gdzie zbiegają

się miliony usiłowań. Wielkie miasto jest jak obłok kurzu; ma przypadkowe

kontury, lecz nie może mieć logiki. Gdyby ją miało, już od dawna wykryliby ten

fakt autorowie przewodników; bo i od czegóż oni są?...”

I przyglądał się planowi miasta wyśmiewając własne wysiłki.

„Tylko jeden człowiek, i w dodatku genialny człowiek, może wytworzyć jakiś

styl, jakiś plan - myślał.

- Ale żeby miliony ludzi, pracujących przez kilka wieków i nie wiedzących

jeden o drugim, wytworzyło jakąś logiczną całość, jest to wprost niepodobne.”

Powoli jednakże, ku największemu zdziwieniu, spostrzegł, że ów Paryż

budowany przez kilkanaście wieków, przez milion ludzi, nie wiedzących o sobie

i nie myślących o żadnym planie, ma jednakże plan, tworzy całość, nawet

bardzo logiczną.

Uderzyło go naprzód to, że Paryż jest podobny do olbrzymiego półmiska, o

dziewięciu wiorstach szerokości z północy na południe i o jedynastu - długości

ze wschodu na zachód. Półmisek ten w stronie południowej jest pęknięty .i

przedzielony Sekwaną, która przecina go łukiem biegnącym od kąta

południowo-wschodniego przez środek miasta i skręca do kąta południowo-

zachodniego. Ośmioletnie dziecko mogłoby wyrysować taki plan.

„No dobrze - myślał Wokulski - ale gdzież tu jest jakiśkolwiek ład w ustawieniu

osobliwych budynków... Nôtre-Dame w jednej stronie, Trocadero w innej

stronie, a Louvre, a giełda, a Sorbona!... Chaos, i tyle...”

333

Lecz gdy pilniej zaczął rozglądać się w planie Paryża, spostrzegł to, czego nie

dojrzeli rodowici paryżanie (co byłoby mniej dziwne) ani nawet K. Baedeker,

roszczący sobie prawo do orientowania się po całej Europie.

Paryż pomimo pozornego chaosu ma plan, ma logikę, chociaż budowało go

przez kilkanaście wieków miliony ludzi nic wiedzących o sobie i bynajmniej nic

myślących o logice i stylu.

Paryż posiada to, co można by nazwać kręgosłupem, osią krystalizacji miasta.

Lasek Vincennes leży w stronie południowo-wschodniej, a kraniec Lasku

Bulońskiego w północno-zachodniej stronie Paryża. Otóż: owa oś krystalizacji

miasta podobna jest do olbrzymiej gąsienicy (mającej prawie sześć wiorst

długości), która znudziwszy się w Lasku Vincennes poszła na spacer do Lasku

Bulońskiego.

Ogon jej opiera się o plac Bastylii, głowa o Łuk Gwiazdy, korpus prawie

przylega do Sekwany. Szyję stanowią Pola Elizejskie, gorset Tuileries i Louvre,

ogonem jest Ratusz, Nótre-Dame i nareszcie Kolumna Lipcowa na placu

Bastylii.

Gąsienica ta posiada wiele nóżek krótszych i dłuższych. Idąc od głowy pierwsza

para jej nóżek opiera się na lewo: o Pole Marsowe, pałac Trocadero i wystawę,

na prawo aż o cmentarz Montmartre. Druga para (nóżki krótsze) na lewo sięga

do Szkoły Wojskowej, Hoteludes Invalides, i Izby Deputowanych, na prawo

kościoła Magdaleny i Opery. Potem idzie (wciąż ku ogonowi) na lewo Szkoła

Sztuk Pięknych, na prawo Palais Royal, bank i giełda; na lewo Institut deFrance

i mennica, na prawo Hale Centralne; na lewo Pałac Luksemburski, muzeum

Cluny i Szkoła Medyczna, na prawo plac Republiki, z koszarami ks.

Eugeniusza.