Niezależnie od osi krystalizacyjnej i prawidłowości w ogólnym konturze miasta
Wokulski przekonał się jeszcze (o czym zresztą mówiły przewodniki), że w
Paryżu istnieją całe dziedziny prac ludzkich i jakiś porządek w ich układzie.
Pomiędzy placem Bastylii i placem Rzeczypospolitej skupia się przemysł i
rzemiosła; naprzeciw nich, po drugiej stronie Sekwany, leży „dzielnica
łacińska”, gniazdo uczących się i uczonych. Między Operą, placem
Rzeczypospolitej i Sekwaną gromadzi się handel wywozowy i finanse; między
Nótre-Dame, Instytutem Francuskim i cmentarzem Montparnasse gnieżdżą się
szczątki arystokracji rodowej. Od Opery do Łuku Gwiazdy ciągnie się dzielnica
bogatych dorobkiewiczów, a naprzeciw nich, po lewej stronie Sekwany, obok
Hotelu Inwalidów i Szkoły Wojskowej jest siedziba militaryzmu i
wszechświatowych wystaw.
Obserwacje te zbudziły w duszy Wokulskiego nowe prądy, o których pierwej
nie myślał albo myślał niedokładnie. Zatem wielkie miasto, jak roślina i
zwierzę, ma właściwą sobie anatomię i fizjologię. Zatem - praca milionów ludzi,
którzy tak głośno krzyczą o swojej wolnej woli, wydaje te same skutki, co praca
pszczół budujących regularne plastry, mrówek wznoszących ostrokrężne kopce
albo związków chemicznych układających się w regularne kryształy.
334
Nie ma więc w społeczeństwie przypadku, ale nieugięte prawo, które jakby na
ironię z ludzkiej pychy, tak wyraźnie objawia się w życiu najkapryśniejszego
narodu, Francuzów! Rządzili nimi Merowingowie i Karlowingowie, Burboni i
Bonapartowie, były trzy republiki i parę anarchii, była inkwizycja i ateizm,
rządcy i ministrowie zmieniali się jak krój sukien albo obłoki na niebie... Lecz
pomimo tylu zmian, tak na pozór głębokich, Paryż coraz dokładniej przybierał
formę półmiska rozdartego przez Sekwanę; coraz wyraźniej rysowała się na nim
oś krystalizacji, biegnąca z placu Bastylii do Łuku Gwiazdy, coraz jaśniej
odgraniczały się dzielnice: uczona i przemysłowa, rodowa i handlowa,
wojskowa i dorobkiewiczowska.
Ten sam fatalizm spostrzegł Wokulski w historii kilkunastu głośniejszych rodzin
paryskich. Dziad, jako skromny rzemieślnik, pracował przy ulicy Temple po
szesnaście godzin na dobę; jego syn skąpawszy się w cyrkule łacińskim założył
większy warsztat przy ulicy Św. Antoniego. Wnuk, jeszcze lepiej zanurzywszy
się w naukowej dzielnicy, przeniósł się jako wielki handlarz na bulwar
Poissonniere, zaś prawnuk, już jako milioner, zamieszkał w sąsiedztwie Pól
Elizejskich po to, ażeby..jego córki mogły chorować na nerwy przy bulwarze St.
Germain. I tym sposobem ród spracowany i zbogacony około Bastylii, zużyty
około Tuileries, dogorywał w pobliżu Nôtre-Dame. Topografia miasta
odpowiadała historii mieszkańców.
Wokulski rozmyślając o tej dziwnej prawidłowości w faktach, uznawanych za
nieprawidłowe, przeczuwał, że jeżeli co mogłoby go uleczyć z apatii, to chyba
tego rodzaju badania.
„Jestem dziki człowiek - mówił sobie - więc wpadłem w obłęd, ale wydobędzie
mnie z niego cywilizacja.”
Każdy zresztą dzień w Paryżu przynosił mu nowe idee albo rozjaśniał tajemnice
jego własnej duszy.
Raz, gdy siedział przed kawiarnią pijąc mazagran, zbliżył się do werendy jakiś
uliczny tenor i przy akompaniamencie arfy zaśpiewał:
Au printemps, la feuille repousse
Et la flteur embellit les prés,
Mignonette, en foulant la mousse,
Suivons les papillons diaprés.
Vois les se poser sur les roses;
Comme eux aussi je veux poser
Ma lévre sur tes lévres closes,
Et te ravir un doux baiser!
I natychmiast kilku gości powtórzyło ostatnią strofę:
Vois les se poser sur les roses;
Comme eux aussi je veux poser
Ma lévre sur tes lévres closes,
Et te ravir un doux baiser!
335
„Głupcy! - mruknął Wokulski. - Nie mają co powtarzać, tylko takie
błazeństwa.”
Wstał zachmurzony i z bólem w sercu przesuwał się pomiędzy potokiem ludzi
tak ruchliwych, krzykliwych, rozmawiających i śpiewających jak dzieci
wypuszczone ze szkoły.
„Głupcy! głupcy!...” - powtarzał.
Nagle przyszło mu na myśclass="underline" czy to on raczej nie jest głupi?...
„Gdyby ci wszyscy ludzie - mówił sobie - byli podobni do mnie, Paryż
wyglądałby jak szpital smutnych wariatów. Każdy trułby się jakimś widziadłem,
ulice zamieniłyby się w kałuże, a domy w ruinę. Tymczasem oni biorą życie,
jakim jest, uganiają się za praktycznymi celami, są szczęśliwi i tworzą
arcydzieła.
A ja za czym goniłem? Naprzód - za perpetuum mobilei kierowaniem balonami,
potem za zdobyciem stanowiska, do którego nie dopuszczali mnie moi właśni
sprzymierzeńcy, nareszcie za kobietą, do której prawie nie wolno mi się zbliżyć.
A zawsze albo poświęcałem się, albo ulegałem ideom wytworzonym przez
klasy, które chciały mnie zrobić swoim sługą i niewolnikiem.”
I wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby zamiast w Warszawie przyszedł na
świat w Paryżu. Przede wszystkim dzięki mnóstwu instytucyj mógłby więcej
nauczyć się w dzieciństwie. Później, nawet dostawszy się do kupca, doznałby
mniej przykrości, a więcej pomocy w studiach. Dalej, nie pracowałby nad
perpetuum mobileprzekonawszy się, że w tutejszych muzeach istnieje wiele
podobnych machin, które nigdy nie funkcjonowały. Gdyby zaś wziął się do
kierowania balonami, znalazłby gotowe modele, całe grupy podobnych jak on
marzycieli, a nawet pomoc w razie praktyczności pomysłów.
A gdyby nareszcie, posiadając majątek, zakochał się w arystokratycznej pannie,
nie napotkałby tylu przeszkód w zbliżeniu się do niej. Mógłby ją poznać i albo
wytrzeźwiałby, albo zdobyłby jej wzajemność. W żadnym zaś wypadku nie
traktowano by go jak Murzyna w Ameryce. Zresztą, czy w tym Paryżu można
zakochać się tak jak on do szaleństwa?
Tu zakochani nie rozpaczają, ale tańczą, śpiewają i w ogóle najweselej pędzą
życie. Gdy nie mogą zdobyć się na małżeństwo urzędowe, tworzą wolne stadło;
gdy nie mogą przy sobie chować dzieci, oddają je na mamki. Tu miłość nigdy
chyba nie doprowadziła do obłędu rozsądnego człowieka.
„Dwa ostatnie lata mojej egzystencji - mówił Wokulski - schodzą na uganianiu
się za kobietą, której może bym się nawet wyrzekł poznawszy ją dokładniej.
Cała moja energia, nauka, zdolności i taki ogromny majątek toną w jednym
afekcie dlatego tylko, że ja jestem kupcem, a ona jakąś tam arystokratką...
Czyliż ten ogół w mojej osobie nie krzywdzi samego siebie...”
Tu Wokulski dosięgnął najwyższego punktu samokrytyki: poznał
niedorzeczność swego położenia i postanowił wydobyć się.
„Co robić, co robić?... - myślał. - Jużci to, co robią inni.”
336
A cóż oni robią?... Przede wszystkim - nadzwyczajnie pracują, po szesnaście
godzin na dobę, bez względu na niedzielę i święta. Dzięki czemu spełnia się tu
prawo doboru, wedle którego tylko najsilniejsi mają prawo do życia. Chorowity
zginie tu przed upływem roku, nieudolny w ciągu kilku lat, a zostają tylko
najsilniejsi i najzdolniejsi. Ci zaś dzięki pracy całych pokoleń takich jak oni
bojowników znajdują tu zaspokojenie wszelkich potrzeb.
Olbrzymie ścieki chronią ich od chorób, szerokie ulice ułatwiają im dopływ
powietrza; Hale Centralne dostarczają żywności, tysiące fabryk - odzieży i