353
oczarowała mnie w ten sposób. Czasu było dosyć, ale... któż mnie zrobił jej
medium?..”
Im więcej porównywał swoją miłość dla panny Izabeli z uczuciami ogółu
mężczyzn dla ogółu kobiet, tym bardziej wydawała mu się nienaturalną. Bo jak
można zakochać się w kimś od jednego rzutu oka? Albo jak można szaleć za
kobietą, którą widzi się raz na kilka miesięcy, i tylko po to, ażeby przekonać się,
że ona nie dba o nas?
„Bah! - mruknął - rzadkie spotkania właśnie nadają jej charakter ideału. Kto
wie, czy zupełnie nie rozczarowałbym się poznawszy ją dokładniej?”
Zdziwiło go, że od Geista nie miał żadnej wiadomości.
„Czyby uczony chemik po to wziął trzysta franków, ażeby już wcale mi się nie
pokazywać...' - pomyślał.
Ale sam zawstydził się tych podejrzeń.
„Może chory?” - szepnął.
Wziął fiakra i pojechał według adresu, daleko za wały miasta, w okolicę
Charenton.
Na wskazanej ulicy fiakier zatrzymał się przed murowanym parkanem; spoza
niego widać było dach i górną część okien domu.
Wokulski wysiadł z powozu i zbliżył się do żelaznej furtki w murze,
zaopatrzonej w młotek. Po kilkunastu uderzeniach furtka nagle uchyliła się i
Wokulski wszedł na dziedziniec.
Dom był jednopiętrowy, bardzo stary; mówiły o tym ściany pokryte pleśnią,
mówiły okna zakurzone, gdzieniegdzie wybite. W środku ściany frontowej
znajdowały się drzwi, do których wchodziło się po kilku stopniach kamiennych
dość zrujnowanych.
Ponieważ furtka już zamknęła się z głuchym łoskotem, a nie było widać
szwajcara, który ją otwierał, więc Wokulski stał na środku dziedzińca zdziwiony
i zakłopotany. Nagle w oknie pierwszego, a zarazem jedynego piętra ukazała się
jakaś głowa w czerwonej czapce i znajomy głos zawołał:
- Czy to wy, panie Siuzę?... Dzień dobry!
Głowa znikła, lecz otwarty lufcik świadczył, że nie była złudzeniem. Wreszcie
po kilku chwilach zgrzytnęły drzwi środkowe, otworzyły się i stanął w nich
Geist. Był ubrany w podarte niebieskie spodnie, drewniane sandały na nogach i
brudny flanelowy kaftanik na grzbiecie.
- Powinszuj mi, panie Siuzę! - mówił Geist. - Sprzedałem mój materiał
wybuchowy anglo-amerykańskiej kompanii i zdaje się, zrobiłem niezły interes.
Sto pięćdziesiąt tysięcy franków gotówką z góry i dwadzieścia pięć centimów
od każdego sprzedanego kilograma.
- No, w tych warunkach chyba zarzuci pan swoje metale - rzekł uśmiechając się
Wokulski. Geist spojrzał na niego z pobłażliwą wzgardą.
- Warunki te - odparł - o tyle zmieniły moje położenie, że na parę lat nie
potrzebuję się troszczyć o majętnego wspólnika. Lecz co do metalów, właśnie w
tej chwili pracuję nad nimi, spojrzyj...
354
Otworzył drzwi na lewo od sieni. Wokulski zobaczył rozległą, kwadratową salę,
bardzo chłodną. Na środku jej stał ogromny cylinder, podobny do kadzi: stalowa
ściana jej miała z łokieć grubości i była w czterech miejscach ściśnięta
potężnymi obręczami. Do górnego dna byly przytwierdzone jakieś aparaty:
jeden podobny do klapy bezpieczeństwa, spod której od czasu do czasu
wydobywał się obłoczek pary i szybko niknął w powietrzu, drugi przypominał
manometr, którego skazówka jest w ruchu.
- Kocioł parowy?.. - spytał Wokulski. - Dlaczegóż takie grube ściany?
- Dotknij go - rzekł Geist.
Wokulski dotknął i syknął z bólu. Na palcach wyskoczyły mu pęcherze, lecz nie
z gorąca, tylko z zimna... Kadź była straszliwie zimna, co zresztą czuło się w
całej sali.
- Sześćset atmosfer ciśnienia wewnętrznego - dodał Geist nie zważając na
przygodę od Wokulskiego który aż wstrząsnął się usłyszawsy taką cyfrę.
- Wulkan!... - szepnął.
- Dlatego namawiałem cię, ażebyś mnie pracował - odparł Geist.- Jak widzisz,
łatwo tu o wypadek... Chodźmy na górę...
- Kocioł zostawi pan bez dozoru? - spytał Wokulski.
- O, przy tej robocie nie potrzeba niańki; wszystko robi się samo i nie może być
niespodzianek. Wszedłszy na górę znaleźli się w dużym pokoju o czterech
oknach. Głównym jego umeblowaniem były stoły, literalnie zarzucone
retortami, miseczkami i rurkami ze szkła, porcelany, nawet z ołowiu i miedzi.
Na podłodze pod stołami i w kątach leżało kilkanaście bomb artyleryjskich,
między nimi kilka pękniętych. Pod oknami stały wanienki kamienne lub
miedziane, napełnione kolorowymi płynami; wzdłuż jednej ze ścian ciągnęła się
ława czy tapczan, a na niej ogromny stos elektryczny.
Dopiero odwróciwszy się Wokulski spostrzegł przy samych drzwiach żelazną
szafę wmurowaną w ścianę, łóżko okryte podartą kołdrą, z której. wyłaziła
brudna wata, pod oknem stolik z papierami, a przed nim fotel obity skórą,
popękaną i wytartą.
Wokulski spojrzał na starca obutego w drewniane sandały jak najuboższy
wyrobnik, potem na jego sprzęty, z których wyzierała nędza, i pomyślał, że
przecie ten człowiek za swoje wynalazki mógłby mieć miliony. Wyrzekł się ich
jednak dla dobra jakiejś przyszłej, doskonalszej ludzkości... Geist wydął mu się
w tej chwili jak Mojżesz, który do obiecanej ziemi prowadzi jeszcze nie
urodzone pokolenia.
Ale stary chemik tym razem nie odgadł myśli Wokulskiego; przypatrzył mu się
pochmurnie i rzekł:
- Cóż, panie Siuzę, niewesołe miejsce, niewesoła robota?... Od czterdziestu lat
żyję w ten sposób. W tych aparatach uwięzło już kilka milionów i może dlatego
ich posiadacz nie bawi się, nie ma służby, a czasami nawet nie ma co jeść... To
nie dla pana zajęcie - dodał machnąwszy ręką.
355
- Mylisz się, profesorze - odparł Wokulski. - Zresztą w grobie nie jest chyba
weselej...
- Co tam grób... głupstwo... sentymentalizm!... - mruknął Geist. -W naturze nie
ma grobów ani śmierci; są różne formy bytu, z których jedne pozwalają nam być
chemikami, inne tylko preparatami chemicznymi. Cała zaś mądrość polega na
tym, ażeby korzystać ż nadarzającej się okazji, nie tracić czasu na błazeństwa,
lecz coś zrobić.
- Rozumiem to - odparł Wokulski - ale... Wybacz pan, pańskie odkrycia są tak
nowe...
- I ja rozumiem - przerwał Geist. - Moje odkrycia są tak nowe, że... uważasz je
pan za oszustwo!... Pod tym względem nie są mędrszymi od ciebie członkowie
Akademii, masz więc dobre towarzystwo... Aha!...Chciałbyś jeszcze raz
zobaczyć moje metale, wypróbować je?... Dobrze, bardzo dobrze...
Pobiegł do żelaznej szafy, otworzył ją w sposób bardzo skomplikowany i po
kolei począł wydobywać sztabki metalu cięższego od platyny, lżejszego od
wody, to znowu przezroczystego... Wokulski oglądał je, ważył, ogrzewał, kuł,
przepuszczał przez nie prąd elektryczny, ciął nożycami. Na próbach tych zeszło
mu parę godzin; w rezultacie jednak przekonał się, że przynajmniej pod
względem fizycznym ma do czynienia z autentycznymi metalami.
Skończywszy próby Wokulski wyczerpany upadł na fotel; Geist pochował
swoje okazy, zamknął szafę i śmiejąc się zapytał:
- No i cóż: fakt czy złudzenie?
- Nic nie rozumiem - szepnął Wokulski ściskając rękoma skronie - głowa mi
pęka!... Metal trzy razy lżejszy od wody... niepojęta rzecz!...
- Albo metal o jakie dziesięć procent lżejszy od powietrza, co?...śmiał się Geist.
- Ciężar gatunkowy obalony... prawa natury podkopane, co?... Cha! cha! Nic z
tego wszystkiego. Prawa natury, o ile je znamy, nawet przy moich metalach
pozostaną nietknięte. Rozszerzą się tylko nasze pojęcia o własnościach ciał i ich
budowie wewnętrznej, no i rozszerzą się granice ludzkiej techniki.
- A ciężar gatunkowy? - spytał Wokulski.
- Posłuchaj mnie - przerwał mu Geist - a wnet zrozumiesz, na czym polega
istota moich odkryć, chociaż, pośpieszam dodać, naśladować ich nie potrafisz.