369
Na drugi dzień swego pobytu w Warszawie odpisał Suzinowi, że propozycje
przyjmuje i że w połowie października będzie w Moskwie. Późnym zaś
wieczorem wyjechał do prezesowej, której majątek leżało kilka mil od niedawno
wybudowanej kolei.
Na dworcu spostrzegł, że i tu jego osoba robi wrażenie. Sam zawiadowca
przedstawił się i kazał mu dać oddzielny przedział; nadkonduktor zaś prowadząc
go do wagonu rzekł, że to on właśnie miał zamiar ofiarować mu wygodne
miejsce, gdzie by można spać, pracować albo rozmawiać bez przeszkód.
Po długim staniu pociąg z wolna ruszył. Była już noc duża, bezksiężycowa i
bezobłoczna, a na niebie więcej gwiazd niż zwykle. Wokulski otworzył okno i
przypatrywał się konstelacjom. Przyszły mu na myśl syberyjskie noce, gdzie
niebo bywa niekiedy prawie czarne, zasiane gwiazdami jak śnieżycą, gdzie Mała
Niedźwiedzica krąży prawie nad głową, a Herkules, kwadrat Pegaza, Bliźnięta
świecą niżej niż u nas nad horyzontem.
„Czy dziś umiałbym astronomię, ja, subiekt Hopfera, gdybym tam nie był? -
pomyślał z goryczą. - A słyszałbym co o odkryciach Geista, gdyby mnie Suzin
gwałtem nie zaciągnął do Paryża?”
I oczyma duszy widział szerokie i niezwykłe życie swoje, jakby rozpięte między
dalekim Wschodem i dalekim Zachodem. „Wszystko, co umiem, wszystko, co
mam, wszystko, co zrobić jeszcze mogę; nie pochodzi stąd. Tu znajdowałem
tylko upokorzenie, zawiść albo wątpliwej wartości poklask, gdy mi się wiodło;
lecz gdyby mi się nie powiodło, zdeptałyby mnie te same nogi, które dziś się
kłaniają...”
„Wyjadę stąd - szeptał - wyjadę!... Chyba że ona mnie zatrzyma...Bo co mi da
nawet ten majątek, jeżeli nie mogę go zużytkować w taki sposób, jaki mnie
najlepiej przypada do gustu? Co warte życie, pleśniejące między resursą,
sklepem i prywatnymi salonami, gdzie trzeba grać w preferansa, ażeby nie
obmawiać, albo obmawiać, ażeby nie grać w preferansa?...” „Ciekawym - rzekł
do siebie po chwili - w jakim celu tak znacząco zaprasza mnie prezesowa? A
może to panna Izabela?...” Zrobiło mu się gorąco i z wolna uczuł jakąś
przemianę w duszy. Przypomniał sobie swego ojca i stryja, Kasię Hopfer, która
tak go kochała, Rzeckiego, Leona, Szumana, księcia i tylu, tylu innych ludzi,
którzy złożyli mu dowody niewątpliwej życzliwości. Co warta cała jego nauka i
majątek, gdyby dokoła siebie nie miał serc przyjaznych; na co zdałby się
największy wynalazek Geista, gdyby nie miał być orężem, który zapewni
ostateczne zwycięstwo rasie ludzi szlachetniejszych i lepszych?...
„Jest i u nas niemało do zrobienia - szepnął. - Są i u nas ludzie, których warto
wydźwignąć albo wzmocnić... Za stary jestem na robienie epokowych
wynalazków, niech się tym zajmują Ochoccy... Ja wolę innym przysporzyć
szczęścia i sam być szczęśliwym...”
Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi pannę Izabelę, która patrzy na niego
w dziwny, jej tylko właściwy sposób i łagodnym uśmiechem przytakuje jego
zamiarom.
370
Zapukano do drzwi przedziału i po chwili ukazał się nadkonduktor mówiąc:
-Pan baron Dalski pyta się, czy może tu przyjść. Jedzie tym samym wagonem.
- Pan baron?... - powtórzył Wokulski. - Owszem, niech będzie łaskaw....
Nadkonduktor cofnął się i przymknął drzwi, a Wokulski przypomniał sobie, że
baron jest członkiem spółki do handlu ze Wschodem i jednym z niewielu już
konkurentów panny Izabeli. „Czego on chce ode mnie? - myślał Wokulski. -
Może i on jedzie do prezesowej, ażeby na świeżym powietrzu złożyć pannie
Izabeli stanowczą deklarację?... Jeżeli go nie uprzedził ten Starski...”
W korytarzu wagonowym słychać było kroki i rozmowę; drzwi przedziału
znowu usunęły się i ukazał się nadkonduktor, a obok niego bardzo szczupły pan,
z malutkimi wąsikami szpakowatymi, jeszcze mniejszą bródką prawie siwą i
dobrze siwiejącą głową.
„Chyba nie on? myślał Wokulski. - Tamten był zupełnie czarny...”
- Najmocniej przepraszam, że niepokoję panaĺ - rzekł baron chwiejąc się z
powodu ruchu pociągu. - Najmocniej... Nie ośmieliłbym się przerywać
samotności, gdyby nie to, że chcę zapytać: czy pan nie jedzie do naszej
czcigodnej prezesowej, która pana już od tygodnia oczekuje?
- Właśnie do niej jadę. Witam pana barona. Niechże pan siądzie.
- A to doskonale! - zawołał baron - bo i ja tam jadę. Prawie od dwu miesięcy
mieszkam tam. To jest... panie... nie tyle mieszkam, ile ciągle dojeżdżam. To od
siebie, gdzie mi dom odnawiają, to z Warszawy... Teraz wracam z Wiednia,
gdzie kupowałem meble, ale zabawię prezesowej tylko parę dni, bo, panie,
muszę zmienić wszystkie obicia w pałacu, założone nie dawniej jak dwa
tygodnie temu. Ale cóż robić...nie podobały się, więc obedrzemy, nie ma rady!...
Śmiał się i mrugał oczyma, a Wokulskiego zimno przeszło. „Dla kogo te
meble?... Komu nie podobały się obicia?...” pytał sam siebie z trwogą.
- Szanowny pan - ciągnął baron - już skończył swoją misję. Winszuję!... - dodał
ściskając go za rękę. - Od pierwszego, panie, rzutu oka uczułem dla pana
szacunek i sympatię, która teraz zamienia się w prawdziwą cześć... Tak, panie.
Nasze usuwanie się od politycznego życia zrobiło nam wiele szkody. Pan
pierwszy złamałeś nierozsądną zasadę abstynencji i za to, panie, cześć...
Musimy się przecie interesować sprawami państwa, w którym znajdują się nasze
majątki, gdzie leży nasza przyszłość...
- Nie rozumiem pana, panie baronie - przerwał mu nagle Wokulski.
Baron tak zmieszał się, że przez chwilę siedział bez ruchu i głosu. Nareszcie
wybąkał:
- Przepraszam!... Doprawdy nie miałem zamiaru... Ale sądzę, że moja przyjaźń
dla czcigodnej prezesowej, która, panie, tak...
- Skończmy, panie, z wyjaśnieniami - rzekł ze śmiechem Wokulski ściskając go
za rękę. - Kontent pan z wiedeńskich sprawunków?
- Bardzo... panie... bardzo... Chociaż, czy pan uwierzy, była chwila, że za radą
szanownej prezesowej miałem zamiar fatygować pana w Paryżu...
- Chętnie służyłbym. O cóż to chodziło?
371
- Chciałem mieć stamtąd garnitur brylantowy - mówił baron. -Ale że w Wiedniu
trafiły mi się pyszne szafiry... Właśnie mam je przy sobie i jeżeli pan pozwoli...
Pan jest znawcą klejnotów?...
„Dla kogo te szafiry?” - myślał Wokulski. Chciał poprawić się na siedzeniu, ale
poczuł, że nie może podnieść ręki ani wyprostować nóg.
Baron tymczasem wyjął z rozmaitych kieszeni cztery safianowe pudełka,
ustawił je na ławce i po kolei zaczął otwierać.
- Oto bransoleta - mówił - prawda, jaka skromna, jeden kamień... Brosza i
kolczyki już są ozdobniejsze; kazałem nawet zmienić oprawę... A to naszyjnik...
Proste to, ale smaczne i może dlatego ładne...Ale ogień jest, prawda, panie?...
Mówiąc tak, przesuwał szafiry przed oczyma Wokulskiego, przy migotliwym
blasku świecy.
- Nie podobają się panu? - spytał nagle baron spostrzegłszy, że jego towarzysz
nie odpowiada.
- Owszem, bardzo piękne. Komuż to baron wiezie taki prezent?
- Mojej narzeczonej - odparł baron tonem zdziwienia. - Sądziłem, że prezesowa
wspomniała panu o naszym szczęściu rodzinnym...
- Nic.
- A właśnie dziś jest pięć tygodni, jak oświadczyłem się i zostałem przyjęty.
- Komu się pan oświadczył?... Prezesowej?... - rzekł innym już głosem
Wokulski.
- Ależ nie!... - zawołał baron cofając się. - Oświadczyłem się pannie Ewelinie
Janockiej, wnuczce prezesowej... Nie pamięta jej pan? Była u hrabiny w tym
roku na święconem, nie zauważył jej pan?...
Długa chwila upłynęła, zanim Wokulski skombinował, że panna Ewelina
Janocka nie jest panną Izabelą Łęcką, że baron nie oświadczył się pannie Izabeli