próżniaczego zbytku.
- Jest pan uprzedzony, gdyż nawet i ta, jak pan mówi, próżnująca arystokracja
odgrywa ważną rolę na świecie. To, co pań nazywa zbytkiem, jest właściwie
wygodą, przyjemnością i polorem, której od arystokracji uczą się nawet niższe
stany i tym sposobem cywilizują się. Słyszałam od bardzo liberalnych ludzi, że
w społeczeństwach muszą być klasy pielęgnujące nauki, sztuki i wykwintne
obyczaje, raz dlatego, ażeby inni mieli w nich żywe wzory, a po wtóre, ażeby
mieli podnietę do szlachetnych czynów. Toteż w Anglii i Francji niejeden
człowiek, nawet prostego pochodzenia, skoro tylko zdobędzie majątek, przede
wszystkim urządza sobie dom, aby mógł w nim przyjąć ludzi z dobrego
towarzystwa, a następnie stara się tak postępować, ażeby sam został przyjęty.
Silny rumieniec wystąpił na twarz Wokulskiego. Panna Izabela nie patrząc
spostrzegła to i mówiła dalej
- Nareszcie to, co pan nazywa arystokracją, a co ja nazwałabym klasą wyższą,
stanowi dobrą rasę. Może być, że pewna część jej za wiele próżnuje; lecz gdy
który weźmie się do czegokolwiek, natychmiast odznaczy się: energią,
rozumem, a choćby tylko szlachetnością. Przepraszam, że zacytuję tutaj słowa,
które często książę powtarzał mi o panu: „Gdyby Wokulski nie był dobrym
szlachcicem, nie byłby tym, czym jest dzisiaj...”
- Myli się książę - odparł sucho Wokulski. - Tego, co posiadam i co umiem, nie
dało mi szlachectwo, ale ciężka praca. Robiłem więcej, więc mam więcej niż
inni.
- Ale czy mógłby pan robić więcej urodziwszy się kimś innym? - spytała panna
Izabela. - Mój kuzyn Ochocki jest przyrodnikiem i demokratą, jak pan, a mimo
to wierzy w dobre i złe rasy, tak samo jak książę. On również przytaczał pana
jako dowód dziedziczności. „Wokulski - mówił - od losu ma powodzenie, ale
tęgość ducha ma od rasy.”
- Bardzo jestem wdzięczny tym wszystkim, którzy robią mi zaszczyt
zaliczaniem do jakiejś uprzywilejowanej rasy - rzekł Wokulski. - Pomimo to
405
nigdy nie uwierzę w przywileje bez pracy i zawsze będę wyżej stawiał źle
urodzone zasługi od dobrze urodzonych pretensyj.
- Więc według pana nie jest zasługą pielęgnowanie delikatniejszych uczuć i
wykwintniejszych obyczajów?
- Owszem, jest, ale taką rolę w społeczeństwie odgrywają kobiety. Im natura
dała tkliwsze serca, ruchliwszą wyobraźnię, subtelniejsze zmysły, i one to, nie
zaś arystokracja, utrzymują w życiu codziennym wykwintność, w obyczajach
łagodność, a nawet umieją budzić w nas najwznioślejsze uczucia. Tą lampą,
której blaski ozłacają drogę cywilizacji, jest kobieta. Ona też bywa niewidzialną
sprężyną czynów wymagających niezwykłego natężenia sił... Teraz panna
Izabela zarumieniła się.
Szli jakiś czas w milczeniu. Słońce już schowało się za widnokrąg, a między
drzewami parku na zachodzie błyszczał sierp księżyca. Wokulski, głęboko
zamyślony, porównywał w duchu dwie dzisiejsze rozmowy, jedną z panią
Wąsowską, drugą z panną Izabelą.
„Jakie to inne kobiety!... I czy nie miałem racji przywiązać się do tej oto...”
- Czy mogę zadać panu drażliwe pytanie? - odezwała się nagle panna Izabela
miękkim głosem.
- Choćby najdrażliwsze.
- Prawda, że wyjeżdżał pan do Paryża bardzo obrażony na mnie?.
Chciał odpowiedzieć, że to było coś gorszego od obrazy, gdyż posądzenie o
obłudę, ale milczał.
- Jestem winną wobec pana... Posądzałam pana...
- Czy nie o malwersację w nabyciu domu ojca pani za pośrednictwem Żydów? -
spytał uśmiechając się Wokulski.
- O nie! - odparła żywo. - Przeciwnie, posądzałam pana o czyn wysoce
chrześcijański, którego jednak nie mogłabym nikomu przebaczyć. Przez chwilę
myślałam, że nasz dom kupił pan... za drogo...
- Dziś chyba uspokoiła się pani.
- Tak. Już wiem, że baronowa Krzeszowska chce za niego dać dziewięćdziesiąt
tysięcy.
- Doprawdy? Jeszcze nie rozmawiała ze mną, choć przewidywałem, że to
nastąpi.
- Bardzo cieszę się, że się tak stało, że pan nic nie straci, gdyż...dopiero teraz
mogę panu podziękować z całego serca - mówiła panna Izabela podając mu
rękę. - Rozumiem doniosłość pańskiej usługi. Mój ojciec miał być skrzywdzony,
po prostu obdarty przez baronowę, a pan uratował go od ruiny, może od
śmierci... Takich rzeczy nie zapomina się... Wokulski pocałował ją w rękę.
- Już wieczór - rzekła zmieszana - wracajmy do domu... Całe towarzystwo
pewnie wyszło z parku...
„Jeżeli ona nie jest aniołem, to ja jestem psem!...” - pomyślał Wokulski.
Wszyscy już byli w pałacu, gdzie wkrótce podano kolację. Wieczór zeszedł
406
wesoło. Około jedynastej Ochocki odprowadził Wokulskiego do jego
mieszkania.
- Cóż? - rzekł Ochocki - słyszę, że rozmawialiście państwo z kuzynką Izabelą o
arystokracji?... Przekonałeś ją pan, że to hołota?...
- Nie! Panna Izabela zanadto dobrze broni swoich tez. Jak ona świetnie
rozmawia!... - odparł Wokulski usiłując ukryć pomieszanie.
- Musiała panu mówić, że arystokracja pielęgnuje nauki i sztuki, że jest
mistrzynią dobrych obyczajów, a jej stanowisko celem, do którego dążą
demokraci, i tym sposobem uszlachetniają się... Ciągle słyszę te argumenta;
uszami już mi się wylewają.
- Sam pan wierzysz jednak w dobrą krew - rzekł przykro dotknięty Wokulski.
- Rozumie się... Ale ta dobra krew musi być ciągle odświeżana, gdyż inaczej
prędko się psuje - odpowiedział Ochocki. - No, ale dobranoc panu. Zobaczę, co
mówi aneroid, gdyż barona łamie po kościach i jutro możemy mieć słotę.
Ledwie wyszedł Ochocki, w pokoju Wokulskiego ukazał się baron, kaszlący,
rozgorączkowany, ale uśmiechnięty.
- A, a... ładnie! - mówił, a powieki drgały mu nerwowo ładnie... zdradził mnie
pan... zostawił pan moją narzeczoną samą w parku... Żartuję... żartuję - dodał
ściskając Wokulskiego za rękę - ale... Choć naprawdę mógłbym mieć do pana
pretensję, gdyby nie to, że wróciłem dość wcześnie i... akurat zetknąłem się z
panem Starskim, który z przeciwnego końca alei szedł ku naszej stronie...
Wokulski już po raz drugi tego wieczora zarumienił się jak wyrostek.
„Po co ja wpadłem w tę sieć intryg i oszustw!” - pomyślał, ciągle jeszcze
rozdrażniony słowami Ochockiego. Baron zakaszlał się i odpocząwszy prawił
dalej zniżonym głosem:
- Niech pan jednak nie przypuszcza, że jestem zazdrosny o narzeczoną... Byłoby
to bardzo niskie z mojej strony... To nie kobieta, to anioł, któremu każdej chwili
powierzyłbym cały majątek, życie. Co mówię, życie?... złożyłbym w jej ręce
życie wieczne, tak spokojny, tak pewny o siebie jak to, że jutro słońce wejdzie...
Słońca mogę nie zobaczyć, bo, mój Boże, każdy z nas jest śmiertelny, ale... Ale
o nią nie mam obawy, cienia obawy, daję panu słowo, panie Wokulski... Oczom
własnym nie wierzyłbym, nie tylko czyimś tam podejrzeniom albo
półsłówkom... - zakończył głośniej.
Ale, widzi pan - zaczął po chwili - ten Starski to obrzydliwa figura. Nikomu nie
powiedziałbym tego, ale... wie pan, jak on postępuje z kobietami?... Myśli pan,
że wzdycha, umizga się, błaga o dobre słówko, o uścisk ręki?... Nie, on je
traktuje jak samice, w najbrutalniejszy sposób... Działa im na nerwy rozmową,
spojrzeniami...
Baron zaciął się, oczy mu krwią nabiegły; Wokulski słuchał go i nagle rzekł
cierpkim tonem:
- Kto wie, mój baronie, czy Starski nie ma racji. Nas nauczono widzieć w
kobietach anioły i tak też je traktujemy. Jeżeli one jednak są przede wszystkim
samicami, to my wydajemy się w ich oczach głupsi i niedołężniejsi, niż
407
jesteśmy, a Starski musi triumfować. Ten jest panem kasy, kto posiada właściwy