podróż - odparł nieco zmieszany Wokulski.
- Niech pan mówi... To musi być olbrzymi widok?... Jakich uczuć doznawał
pan?.. - mówił Ochocki. Był dziwnie zmieniony: oczy rozszerzyły mu się, na
410
twarz wystąpił rumieniec. Patrząc na niego trudno było wątpić, że w tej chwili
zapomniał o pannie Izabeli.
- To musi być szalona przyjemność... Mów pan... - pytał natarczywie,
schwyciwszy Wokulskiego za kolano.
- Widok jest istotnie wspaniały - odpowiedział Wokulski - ponieważ horyzont
ma kilkadziesiąt wiorst w promieniu, a cały Paryż i jego okolice wyglądają jak
na wypukłej mapie. Ale podróż nie jest miła; może tylko pierwszy raz...
- Jakież wrażenie?..
- Dziwaczne. Człowiek myśli, że sam pojedzie w górę; nagle widzi, że nie on
jedzie, ale ziemia szybko zapada mu się pod nogami. Jest to zawód tak
niespodziany i przykry, że... chciałoby się wyskoczyć...
- Cóż więcej?... - nalegał Ochocki.
- Drugim dziwowiskiem jest horyzont, który ciągle widać na wysokości wzroku.
Skutkiem tego ziemia wydaje się wklęsłą jak ogromny, głęboki talerz.
- A ludzie?... domy?... - Domy wyglądają jak pudełka, tramwaje jak duże
muchy, a ludzie jak czarne krople, które szybko biegną w różnych kierunkach,
ciągnąc za sobą długie cienie. W ogóle jest to podróż przeładowana
niespodziankami.
Ochocki zamyślił się i patrzył przed siebie nic wiadomo na co... Parę razy
zdawało się, że chce wyskoczyć z breka i że go drażni towarzystwo, w którym
też zapanowała cisza.
Dojechali do lasu, za nimi dwie służące w bryczce. Panie wzięły do rąk koszyki.
- A teraz każda dama ze swoim kawalerem w inną stronę! - zakomenderowała
pani Wąsowska. - Panie Starski, ostrzegam, że jestem dziś w wyjątkowym
humorze, a co znaczy u mnie wyjątkowy humor, wie o tym pan Wokulski -
dodała śmiejąc się nerwowo. - Panie Ochocki, Belu, proszę do lasu, i nie
pokazujcie się, dopóki... nie zbierzecie całego kosza rydzów... Felu!...
- Ja pójdę z Michalinką i z Joasią! - szybko odpowiedziała panna Felicja patrząc
na Wokulskiego w taki sposób, jakby to on był owym wrogiem, przeciw
któremu należało uzbroić się we dwie służące.
- No, idźmyż, kuzynie - rzekła do Ochockiego panna Izabela widząc, że
towarzystwo weszło już w las. - Ale weź mój koszyk i sam zbieraj rydze, bo
mnie to, przyznam się, nie bawi.
Ochocki wziął koszyk i rzucił go na bryczkę.
- Co mi tam wasze rydze! - odparł zachmurzony. - Straciłem dwa miesiące na
rybach, grzybach, bawieniu dam i tym podobnych głupstwach... Inni przez ten
czas jeździli balonem... Wybierałem się do Paryża, ale prezesowa tak nalegała,
żebym u niej wypoczął... I pięknie wypocząłem... Zgłupiałem do reszty... Już
nawet nie umiem myśleć porządnie... straciłem zdolności... Eh! dajcie mi święty
spokój z rydzami... Jestem taki zły!...
Machnął ręką, potem obie włożył do kieszeni i poszedł w las ze spuszczoną
głową mrucząc po drodze.
411
- Miły towarzysz! - odezwała się z uśmiechem panna Izabela do Wokulskiego. -
Już będzie z nim tak do końca wakacyj... Byłam pewna, że zepsuje mu się
humor, jak tylko Starski wspomniał o balonach...
„Błogosławione te balony! - pomyślał Wokulski. - Taki współzawodnik przy
pannie Izabeli nie jest niebezpieczny...” I w tej chwili uczuł, że kocha
Ochockiego.
- Jestem pewny - rzekł do panny Izabeli - że kuzyn pani zrobi wielki wynalazek.
Kto wie, czy nie stanie się on epoką w dziejach ludzkości... - dodał myśląc o
projektach Geista.
- Tak pan sądzi? - odpowiedziała dosyć obojętnie panna Izabela. - Może być...
Tymczasem kuzynek jest chwilami impertynent, z czym mu niekiedy bywa do
twarzy, ale chwilami jest nudny, co nie przystoi nawet wynalazcom. Kiedy na
niego patrzę, przychodzi mi na myśl historyjka o Newtonie. Był to podobno
bardzo wielki człowiek, czy tak, panie?... Ale i cóż, kiedy jednego dnia siedząc
przy jakiejś panience wziął ją za rękę i... czy pan uwierzy?... zaczął czyścić
swoją fajkę jej małym palcem!... No, jeżeli do tego prowadzi geniusz, dziękuję
za genialnego męża!... Przejdźmy się trochę po lesie, dobrze, panie?
Każdy wyraz panny Izabeli padał Wokulskiemu na serce jak kropla słodyczy.
„Więc ona lubi Ochockiego (bo któż by go nie lubił?), ale za niego nie
wyjdzie!...”
Szli wąską drogą, która stanowiła granicę dwu lasów: na prawo rosły dęby i
buki, na lewo sosny. Między sosnami od czasu do czasu błysnął czerwony stanik
pani Wąsowskiej albo biała okrywka panny Eweliny. W jednym miejscu
rozwidlała się droga i Wokulski chciał skręcić, ale panna Izabela zatrzymała go.
- Nie, nie - rzekła - tam nie idźmy, bo stracimy z oczu całe towarzystwo, a dla
mnie las tylko wtedy jest piękny, kiedy w nim widzę ludzi. W tej chwili na
przykład rozumiem go... Niech no pan spojrzy...prawda, jak ta część jest
podobna do ogromnego kościoła?... Te szeregi sosen to kolumny, tam boczna
nawa, a tu wielki ołtarz... Widzi pan, widzi pan... Teraz między konarami
pokazało się słońce jak w gotyckim oknie... Co za nadzwyczajna rozmaitość
widoków! Tu ma pan buduar damski, a te niskie krzaczki to taburety. Nie brak
nawet lustra, które zostało po onegdajszym deszczu... A to ulica, prawda?...
Trochę krzywa, ale ulica... A tam znowu rynek czy plac... Czy pan widzi to
wszystko?...
- Widzę, o ile mi pani pokazuje - odpowiedział Wokulski z uśmiechem. - Trzeba
jednak mieć bardzo poetycką fantazję, ażeby spostrzec te podobieństwa.
- Doprawdy?... A ja zawsze myślałam, że jestem uosobioną prozą.
- Może być, że jeszcze nie miała pani sposobności odkryć wszystkich swoich
zalet - odparł Wokulski, niekontent, że zbliża się do nich panna Felicja.
- Jak to, nie zbieracie państwo rydzów? - dziwiła się panna Felicja. - Cudowne
rydze; jest ich takie mnóstwo, że nam nie wystarczy koszyków i będziemy
chyba musiały sypać je do bryczki. Dać ci, Belu, koszyk?...
- Dziękuję ci!
412
- A panu?...
- Nie wiem, czy potrafiłbym odróżnić rydza od muchomora odpowiedział
Wokulski.
- Ślicznie! - zawołała panna Fela. - Nie spodziewałam się od pana takiej
odpowiedzi... Powiem to babci i poproszę, ażeby żadnemu z panów nie
pozwoliła jeść rydzów, a przynajmniej nie te, które ja zbieram.
Kiwnęła głową i odeszła.
- Obraził pan Felcię - rzekła panna Izabela. - To nie godzi się...ona jest panu tak
życzliwa.
- Panna Felicja ma przyjemność w zbieraniu rydzów, ja wolę słuchać wykładu
pani o lesie.
- Bardzo mi to pochlebia - odpowiedziała, lekko rumieniąc się, panna Izabela -
ale jestem pewna, że prędko znudzi pana mój wykład. Bo dla mnie nie zawsze
las jest piękny, czasem bywa okropny. Gdybym tu była sama, z pewnością nie
widziałabym ulic, kościołów i buduarów. Kiedy jestem sama, las mnie przeraża.
Przestaje być dekoracją, a zaczyna być czymś, czego nie rozumiem i czego się
boję. Głosy ptaków są jakieś dzikie, czasem podobne do nagłego krzyku boleści,
a czasem do śmiechu ze mnie, że weszłam między potwory... Wtedy każde
drzewo wydaje mi się istotą żywą, która chce mnie owinąć gałęźmi i udusić;
każde ziele w zdradziecki sposób oplątuje mi nogi, ażeby mnie już stąd nie
wypuścić... A wszystkiemu temu winien kuzynek Ochocki, który tłomaczył mi,
że natura nie jest stworzona dla człowieka..: Według jego teorii wszystko żyje i
wszystko żyje dla siebie...
- Ma rację - szepnął Wokulski.
- Jak to, więc i pan w to wierzy? Więc według pana ten las nie jest przeznaczony
na pożytek ludziom, ale ma jakieś swoje własne interesa, nie gorsze od
naszych...
- Widziałem ogromne lasy, w których człowiek ukazywał się raz na kilka lat, a